wtorek, 11 października 2011

Wtorek bez dna.


Mniam, mniam, pyszne te literki! – jedna z Murzynek oblizała duże, wyszminkowane, jaskraworóżowe usta i mówiła dalej. Robi to tak, jakby puszczała bańki mydlane z ust albo próbowała wydmuchnąć dym zalegający w płucach. Skracając męki, napiszę, że wreszcie spotkałam osoby wychowane w Wielkiej Brytanii. Ze wszystkimi tego, językowymi, konsekwencjami.
Niezbyt były mną zainteresowane.
- To twoje znajome? – spytał napotkany austriacki kolega, patrząc wraz ze mną na oddalające się bez słowa nowe koleżanki.  

Na uniwersytecie udało mi się dowiedzieć, że wciąż nie ma listy przedmiotów, którymi mogę zastąpić odwołany moduł. A przede wszystkim - ustalono wreszcie czas kolejnego, na który jestem zapisana. I ten nowy nachodzi na wcześniejszy wykład. Muszę się zwalniać pół godziny przed końcem. Poczułam się znów, jakby składała plany dwóch kierunków studiów. Czyli kiepsko.

Szukałam pracy. W żydowskiej restauracji dziewczyna z makijażem Amy Winehouse podniosła na mnie mocno umalowane oczy dopiero wtedy, gdy powiedziałam, że pracowałam w żydowskim hotelu. Przemilczałam, że nie widzieli tam koszernego mięsa (ta restauracja ma certyfikat koszerności na drzwiach). Ale i tak - szabas musi być, więc w weekend tylko w niedzielę mają otwarte. Czyli kiepsko.

Pierwsze pytanie, gdy zaczynam mówić o CV w knajpach, brzmi:
- Skąd jesteś?
I tak np. Polak mi dziś odpowiedział, że jestem Polak mały, bo nie mam National Insurance Number (tutejszego ZUS-u), a jego menedżer nie pozwala takim zostawiać CV.
Choć racji nie miał, bo pracować mogę, umówiłam się przez telefon na spotkanie z człowiekiem, który da mi taki numer. Za dwa tygodnie.
Pani z telefonu poradziła, żebym na spotkanie wzięła tak dużo dokumentów, jak to tylko możliwe. Paszport, dowód, akt urodzenia, dokumenty o zameldowaniu, książeczkę szczepień psa i rentgen górnej szczęki - mam już na liście.
Dodam, że rozmowa była wyjątkowo długa i mogłam czegoś nie zrozumieć. Gdy prosiłam panią o mówienie wolniej, ta mówiła głośniej, a na koniec się śmiała.

I ostatnia rzecz – właściciel ulubiony zabrał mnie na shopping do IKEI, kupiliśmy krzesło i biurko.  Na pewno będzie solidne, bo niechcący ukradliśmy dodatkowy blat. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz