środa, 30 listopada 2011

Po wizycie hydraulika


To mogę umyć tę głowę czy nie?



Pewnie nie, bo karteczkę zostawił ten sam hydraulik, który naprawiał przeciekający sufit. 
Wtedy wyłączył wodę dokładnie w momencie, gdy kończyłam myć zęby. Podeszłam do niego z pianą na ustach i pytam:
- Gdzie woda?
A on patrzy i nie rozumie. Dodatkowo mnie to wpieniło. 
- No water, no water! - macham szczoteczką w kierunkach kranu i podcieram ręką podbródek.
Zdziwił się i zapewnił, że zimnej nie wyłączył. 

wtorek, 29 listopada 2011

Wszystko OK.


Zumba mi się podoba. Jest energetyzująca, śmieszna i co najlepsze - w przeciwieństwie do Krakowa przychodzą też chłopaki – to gwarancja dodatkowego ubawu na widok ich ruchów bioderkami. 
Niestety, nie wszyscy faceci są równie pocieszni i zamiast Zumby czas zacząć chodzić na Mauy Thai.

Nastrój miałam kiepski, odkąd Murzyn z Arabem dosyć nachalnie zapraszali mnie do białego Ferrari podczas nocnego powrotu z pracy. Teraz humor mam jeszcze gorszy, odkąd zaczęłam szukać informacji, gdzie ja właściwie mieszkam i czego się mogę spodziewać. Ponieważ mieliśmy swego czasu na Pracowni prasowej zajęcia z researchu, wiedziałam, że najlepiej pytać tych, co tu mieszkają.  

Podsumowanie badań:
Mieszkam w OK. dzielnicy.

Ale co znaczy ‘OK.’?
Działa to mniej więcej tak samo jak odpowiedź na ‘How are you?’. Dla przykładu: 
- How are you?
- I’m OK. (Ukradli mi samochód).
- How are you?
- I’m OK. (Cierpię na bezsenność).
- How are you?
- I’m OK. (Nie mogę na ciebie patrzeć, zaprzańcu jeden).

Więc mieszkam w OK. dzielnicy. Za dnia mogą mnie tylko okraść. W nocy i wieczorem muszę zostać w domu. Unikać przejść podziemnych. Nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Nie rozmawiać. Chodzić po oświetlonych ulicach i równocześnie unikać latarń.

Moja dzielnica nie jest ani zbyt bogata, ani zbyt biedna. To dobrze. Co można spotkać w biednej – próbka w poprzednim poście. Z kolei do bogatych osiedli lubią podjechać na rozbój autobusem bandy z biednej dzielnicy.
Moja współlokatorka mieszka tu 4 lata i nic złego jej się nie zdarzyło. Instruktor Mauy Thai mieszka w tej dzielnicy 15 lat i był zaatakowany 8 razy. Ja nazywam się Anka i chcę zaniżać statystyki.

Pytam więc premiera Wielkiej Brytanii:
- Panie premierze, jak żyć?
Przyznaje szczerze, że nie może mi pomóc.

Muszę sobie radzić sama. Mój gaz pieprzowy został w Polsce i teraz nosi go Ulka. Poprosiłam ją o oddanie go i wysłanie do Londynu, dla amortyzacji obwiązanego kabanosami.
- A czy gaz pieprzowy jest legalny w UK? – pyta. Pomyślałam, że chce mieć kabanosy tylko dla siebie.
Ale nie. Obowiązuje tu całkowity zakaz noszenia broni, przy czym słowo ‘broń’ jest nieograniczonym pojęciem. Według prawa, coś co nie było zaprojektowane jako broń, ale zostało użyte w charakterze ofensywnym lub defensywnym, automatycznie się nią staje. Noże, pistolety, gaz pieprzowy, śrubokręty…  
Ja noszę trybuszon (to do pracy, Panie Władzo).

A teraz kilka pomocnych cytatów z forum Mojawyspa.co.uk:

Dozwolone:

Jedyne co jest legalne to spray barwiacy, zafarbuje on kogos na dobre pare dni.

Odpowiedź:  Czyli ktos do mnie z nozem a ja do niego z farbka  

Chyba jednyna szansa, ze zabije go smiechem...

Alternatywy:

nawet uzycie dezodorantu w obronie moze sie zakonczyc pozwem do sadu.

chyba pozostanie nam nosic przy sobie tylko personal alarm (taki brelok co wyje glosno po uruchomieniu)

Sama prawda:

Po pierwsze zanim przecietna kobieta znajdzie paralizator w swojej wielkiej torebce to może być za pózno.

I zamiast pointy: 

A z cegłą, w torebce na długim pasku, można chodzić?

Odpowiedź: nie ponieważ na pasku mógłbyś powiesić napastnika.

wtorek, 22 listopada 2011

Chłód sobotniej nocy


TŁO AKCJI

Kiedy miałam kupiony bilet Kolei Transsyberyjskiej do Nowosybirska, wielu było gotowych zakładać się, jaki będzie kolor plastikowego worka, w którym wrócę do Polski.
Kiedy zarezerwowałam lot do Londynu, ręce niemal wyciągały się do gratulacji i wszyscy się cieszyli, że wyjeżdżam na długo i daleko. I to do cywilizowanego kraju.

No to macie tę swoją Cywilizację!
Londyn to miasto, które żyje w dzień i śpi w nocy. Imprezy dłuższe niż do północy można znaleźć w ścisłym centrum, a i to głównie w weekendy. Nocami ulice są puste, a ci, którzy się pojawiają, nie wyglądają na zagubione owieczki.

Londyn jest najdokładniej monitorowanym miastem świata, jednak CCTV nie działa w przejściach podziemnych. Wieczorne powroty do domu skazane są na skoki adrenaliny – można wybrać między przejściem podziemnym albo biegiem przez duże skrzyżowanie, licząc na to, że znów się uda.

W dodatku ta cywilizacja legła w śmieciach. Najgorzej – znów   w przejściach podziemnych, ale śmieci różnego gabarytu są wszędzie. Nawet w Museum of Modern Art, gdzie można obejrzeć kilkunastominutowy filmik prezentujący kubeczki, puszki, czy ołówki turlające się pod wpływem wiatru po ulicach i chodnikach.

AKCJA

Pojechałam na drugi koniec Londynu do Valerie. Ten gorszy koniec, jak się okazało. Podróż trwała blisko dwie godziny – najpierw metro, potem pociąg. Wysiadłam w Woolwich po zmroku. To biedna dzielnica doków, gdzie mieszkają głównie czarni. Jest to jedna z najbardziej patologicznych dzielnic w Wielkiej Brytanii – tłumaczy Valerie, gdy idziemy wzdłuż długiej ulicy z wielkimi blokami z cegły po obu stronach.  

Dochodzimy do raju – kolorowego luksusowego bloku z ochroniarzem przy wejściu. Raj składa się z dwóch budynków, między które Tamiza wdziera się równym, sztucznym korytarzem. Żeby szumem koić nerwy.
Mieszkanie jest świetne, też takie chcę. W ogóle nie rozumiem Valerie, która nigdy nie chce wracać sama do domu – dzielnica spokojna, czysta, dobrze oświetlona, nocne autobusy, małe centrum handlowe w pobliżu.

O 2 w nocy decydujemy się iść do jamajskiego klubu, w którym spodziewamy się wyłącznie przyjaznych czarnych mieszkańców osiedla z dredami. (Żeby zdementować plotki o moim braku rozsądku, przyjmijmy, że była z nami jeszcze grupa kolegów z siłowni.)

Klub jest zamknięty na głucho (sobota, wieczór). Nie ma kogo spytać, czy coś jest otwarte. Błądzimy we mgle.

Wreszcie są! To grupa jakiś 10 facetów i dwie prostytutki na zakręcie. Nawet nasi koledzy z siłowni poczuli się niepewnie. Całe szczęście, kilanaście metrów dalej zobaczyłyśmy światło. Murzyn w turkusowej bluzie zaprasza nas do środka. Znane alkohole wiszą nad barem w wielkich butelkach, turkusik szybko myje w zlewie szklanki i pyta, co podać. Dalej pijemy whiskey.

Siadamy na pluszowych krzesłach przy jednym ze stołów złą ceratą owianych. Oprócz nas w barze są wyłącznie czarni faceci.
Na każdym stole stoi duże mydło do rąk, antybakteryjne, w płynie. Jest telewizja. Nikt nas nie zaczepia, ale pijemy szybciej, niż się da. Jeden facet co chwilę wali kuflem o stół. Większość z nich głośno rozmawia przez telefony.

Jednak ktoś nas zaczepia. To Iwona.
- Jesteście z Polski?
- Ja jestem, skąd wiedziałaś?
- Pomyślałam, że jak białe dziewczyny przyszły tu, to muszą być z Polski.

Siada z nami. Nie rozumiałam jej ani po polsku, ani po angielsku i nie była to kwestia języka, którego używała. Myślę, że ona też niewiele rozumiała i to jest jej błogosławieństwo.

Iwona co chwilę wpatruje się małymi oczkami w złotą obrączkę, błyszczącą, jak złote łańcuchy czarnych siedzących w barze. Przyjechała do Londynu kilka miesięcy temu.
Męża Nigeryjczyka poznała w Warszawie, pokochali się od pierwszego wejrzenia i po czterech miesiącach ślub stał się faktem.
A gdzie mąż? A w Warszawie, a ona czeka na niego i trochę sobie tu w kuchni pomaga, a trochę tak, wiecie, dziećmi się zajmuje i jak tylko lepiej się nauczy angielskiego, to znajdzie sobie jakąś, wiecie, lepszą pracę.   

Pożegnałyśmy się z Iwoną i z naszymi domniemanymi kolegami z siłowni i wróciłyśmy do luksusowego mieszkania. Owszem, do raju, ale w środku piekła.

A elegancki i uprzejmy ochroniarz apartamentów pracuje tu sześć dni w tygodniu. Wstaje codziennie o 4 rano, żeby być na 7 w pracy i wraca do domu po przed północą.

piątek, 18 listopada 2011

Okradziona kabaretowo


Tak, wiem. Zło czai się wszędzie, złodziejem może okazać się twój najbliższy przyjaciel, a oszusta spotkasz i w niebie. Zło, złodziejstwo i oszustwo to mocne słowa. Dlatego to, co mnie spotyka, wolę nazywać kabaretem. W każdym razie mam ubaw.

Litania krzywd.

  • Kilka dni temu zniknął z kuchni mój widelec. Nie było to srebro rodowe Bigajów, a aluminium z Careffoura. Miał za to dużą wartość użytkową - teraz jem wszystko łyżką.
  • Kilka rolek temu współlokatorzy zaczęli mi podbierać papier toaletowy. Myślałam, że jak będę zawijać pedantycznie koniec papieru w trójkąt, to poczują respekt (robił tak jeden psychopata w filmie „Sypiając z wrogiem”). Niestety, filmu nie oglądali i nie silą się nawet na maskujące występek orgiami.
  • Kilkadziesiąt pompowań mydła do rąk temu, zauważyłam, że i ono stało się wspólne. Tu współlokatorzy okazali się nawet pomocni – gdy się kończyło, dolali do butelki wody i rozcieńczyli resztkę. Zapominam podziękować.

Nie pisałabym o tym, bo jaki mam interes w chwaleniu się swoją małostkowością?
Ano, muszę się wyżalić. Nie pisze się łatwo, odkąd ręce mi opadły, ale:
  
Dzisiaj ktoś, z kim pracuję, znalazł w mojej torbie w pomieszczeniu pracowniczym batonika i banana. I zjadł.

środa, 16 listopada 2011

Przygniotła mnie piramida


Co u Was nowego słychać, bo u mnie nic nowego nie słychać – pisał Miłosz Biedrzycki. Bo nie był w Londynie.  

Przyznaję. To miasto, studia, praca, audycje BBC i… siłownia (powracający motyw Bigajbiegaj), są wyczerpujące. A tak się złożyło, że w kwestii pisania bloga odwieczny dylemat mieć czy być został dawno rozstrzygnięty. Trzeba mieć Internet i być przed laptopem.

Siedzącego przed komputerem blogera kłuje w ramię czubkiem piramidy potrzeb sam Maslow. Bo żeby być piszącym, należy: jeść, pić, wyspać się, zarabiać, kochać, lubić, szanować i dopiero na końcu – pisać posty. Zjedz tosta zamiast pisać posta (trzymam też formę intelektualną).

Ponieważ widmo Maslowa chwilowo się oddaliło, korzystam z okazji i piszę na skróty, w punktach, co się dzieje.

1.     Odpowiadam na rozterki mamy, zastanawiającej się, czy mongolski ulubieniec Polaków, Bilguun (ostatnio znany z „Tańca z gwiazdami”), jest autentycznie sympatyczny, czy może to tylko medialny image. 
      Poznałam jego koleżankę (też z Mongolii) i przekazuję już wszystkim mamom– tak, Bilguun jest sympatyczny także prywatnie.

2.     Widziałam bohaterów w dużym stężeniu. Mniej więcej czterech na metr kwadratowy. A był to widok z balkonu teatru Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. To byli CI emigranci z czasów II wojny światowej – mocno posunięci w wieku ludzie, którzy ubrani w garnitury i z medalami przypiętymi do marynarek przyszli świętować Święto Niepodległości. Całe rzędy wypełnione historiami. 

3.     Na sali było zaledwie kilkanaście młodych osób – wnuki prawdopodobnie potrzebowałyby tłumacza, by zrozumień debatę. I długich godzin, żeby zrozumieć tę datę.

4.     Debata była o Dmowskim i Piłsudskim. Nuda. Co to za debata, gdzie przeciwnikami są najwybitniejsi znawcy tematu, tacy, co zjedli zęby na badaniu dawnych polityków, a w dodatku odrzucają wszelkie insynuacje o faszyzmie, antysemityzmie czy służalczości wobec Rosji Dmowskiego? Co to za debata, gdzie zamiast kłótni i błota są argumenty? Wspaniała.

5.     Na debatę przyszedł Takijeden z flagą Polski, w białej koszuli i z wielkim plakatem czczącym Dmowskiego. Miał otwartą białą kopertę z krótkim przemówieniem w środku. Polskie echo. 
      Chciał pewnie wstać w środku debaty i zrobić zamieszanie, ale spasował w międzyczasie, widząc, że nie tylko nie ma dymu, ale i ognia. 
      Zresztą, kto jest w stanie przerwać pytania starszych ludzi, którzy do dziś chcą wierzyć, że Dmowski mógł przecież tego Lloyda Georga jakoś przekonać do Polski...

6.     Po debacie, zamiast wspomnianych fajerwerków, ciemną salę Teatru rozświetlił brokat gęsto rozsiany na długiej sukni śpiewaczki. Dama usiadła (właściwie – zasiadła w łunie reflektorów) przy fortepianie i zaczęła zachęcać widzów do wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych. Wtedy ja spasowałam.

7.     Zamiast śpiewania pieśni patriotycznych z grupką Polaków w wieku niekombatanckim chcemy po Nowym Roku wynająć turecką restaurację i zorganizować karaoke z kolędami. 

A to wszystko przez potrzebę abstrakcji (w mojej piramidzie znajdującą się tuż obok jedzenia, snu i konieczności przekonania irańskiego sąsiada, że jestem złą kandydatką na polską clining&cooking wife).

A teraz przepraszam po raz drugi, ale podstawy piramidy mnie wzywają – ciągle nie mogę się pozbyć z rąk zapachu dressingu winegret do sałatek. I muszę dać odpocząć swojemu czerwonemu oku, które dziś zmęczyła wizyta sosu extra hot do kurczaka. 

piątek, 11 listopada 2011

Sceny rodzajowe płci męskiej

Kładę papierową torbę z kurczakiem na blat kuchni i mówię mu:
- Dam ci to pod warunkiem, że opowiesz mi swoje życie.   
Tak się zabieram do pisania socjologicznej biografii sąsiada z pokoju obok, a poza pokojem - z Arabii Saudyjskiej. Mam go jutro obudzić o 11, zadać pytania, które mi wydają się niewygodne (np. Ile żon ma twój tata?), a które powinny być dla niego chlebem powszednim. Od jutra chlebem z kurczakiem.

Kurczak jest oczywiście z pracy. Jedni wynoszą spinacze i papier do drukarek, inni kradną cegły albo tajne dokumenty. Ja mam swój obiad, który lubi pachnieć demaskatorsko w nocnym autobusie.
A w tych jest dźwięcznie i niewdzięcznie. Pewnej nocy przybył na piętro autobusu człowiek z gitarą, który serwował Beatlesów, Chubby Checkera i Nirvanę. Rozbujał znękanych imprezami i pracą ludzi. Zresztą, spójrzcie na niego: 



Ale muzyka nie zawsze łagodzi nastroje. Kolejnej nocy w zaparowanym autobusie N5 na miejscu człowieka z przebojami siedzieli goście, którzy grali na gigantycznej plastikowej butelce i brzdąkali bez ładu na gitarze. Odpalantowałam się od nich muzyczką i słuchawkami.

Ale dwóch czarnych współpasażerów słuchawek nie miało, więc wdało się z grajkami w dyskusję, w której fuck padało częściej niż listopadowe liście. Trwały te próby bicia rekordów w klnięciu przez kilka przystanków, aż wreszcie się uspokoiło. Bez mordobicia. Nikt nie grał i nie przeklinał.
Wreszcie ci z butlą zaczęli się zbierać. Gdy doszli do schodów, jeden Murzyn skalkulował, że schodzą, są ustawieni do niego plecami i w ogóle nic mu nie mogą zrobić. Zerwał się z krzesła i podbiegł do nich szybko a zwinnie z wyciągniętą przed siebie podeszwą buta.
Zakończyło się tęgim kopniakiem w chudy tyłek schodzącego ze schodów człowieka z butlą. Murzyn zdążył mu jeszcze napluć na głowę i pojechaliśmy, już w kompletnej ciszy, dalej.
Opluty wyglądał jak blondyn z musicalu ‘Hair’. Plujący wyglądał jakby chciał pluć jeszcze, więc przesiadłam się niżej.  

sobota, 5 listopada 2011

Koguty są Marsjanami

Kury są z Wenus, a koguty z Marsa – to jest napis na mojej firmowej koszulce, którą musiałam dziś wyprać. Wlałam podwójną ilość płynu do pralki, ale napis trzyma się mocno. Ja też się trzymam mocno, tylko na obiad zamiast odwiecznej piersi z kurczaka jem ryby.

Po pracy wracam do domu, który jest cichy i nudnawy, odkąd Polacy się wyprowadzili. Było mi smutno, gdy się pakowali. Wtedy Marek poradził mi, żebym szybko zajęła po nich dużą szafkę w kuchni, pojemnik na sztućce i wreszcie - przeniosła się na najwyższą półkę w lodówce.
- Zobacz, będziesz mieć światełko! - zademonstrował, otwierając lodówkę na oścież. 
- Wow!
I tak radośnie awansowałam w domowej hierarchii.

Kilka dni wcześniej skośnooka para wraz z szalonym landlordem (który zasługuje na odrębnego posta) oglądała pokój po chłopakach. Gdy tylko wyszli, zaczęłam ploteczki z Miriam.
- Ciekawe skąd są? Chyba z Japonii.
- Mam nadzieję, że nie z Chin.
- Dlaczego?
- Bo Chińczycy jedzą psy.
- Racja.
Pudło. Są z Wietnamu. Nie wiem, czy jedzą psy. W ogóle niewiele mogę o nich powiedzieć poza tym, że mają specjalną maszynę do gotowania ryżu. Więcej nie wiem, bo po pierwsze – mieszkają tu zaledwie kilka dni, a po drugie – boją się mnie.
Zaczęło się od tego, że wystraszyłam dziewczynę, kiedy schodziłam ze schodów. Tak, po prostu schodziłam ze schodów, a ona wychodziła z pokoju. Aż podskoczyła. Na drugi dzień weszła do kuchni, gdy gotowałam, znowu się przelękła i uciekła.
- Nie bój się mnie! – krzyknęłam za nią.
- W porządku! – odpowiedziała, ale nie wróciła. 

Natomiast chłopak skutecznie chowa się przez cały czas. Mignął mi tylko dziś jego śnieżnobiały szlafrok w kuchni. Lubię go za ten szlafrok, też taki miałam. 

czwartek, 3 listopada 2011

Londyn jest mały

Siedzimy na wykładzie. Valerie wykorzystuje zamieszanie podczas rozdawania kartek studentom:
- Wiesz, rozmawiałam wczoraj z kolegą z Indii. Opowiadał mi, że wracał w nocy do akademika i zaczepiła go dziewczyna, która szukała przystanku GPS-em. Spytała o drogę. Mówił, że był zszokowany, bo ktoś normalny nie wraca w nocy samotnie do domu, nie znając ani drogi na przystanek, ani nie wiedząc, gdzie ma wysiąść z autobusu. I wiesz, mówił, że ta dziewczyna miała krótkie włosy i była ruda. To byłaś ty, prawda?


Fajnie. Po miesiącu zaczynają o mnie krążyć legendy. A właściwie - prawdziwa historia.


Miałam problem, żeby wyjść z akademika. Impreza trwała w najlepsze, wódka, piwo i whiskey lały się strumieniami, w małej kuchni tłoczyło się jakieś 30 osób. Postanowiłam zniknąć po angielsku. Udało mi się opuścić kuchnię, ale na klatce schodowej natknęłam się na małą grupę butelkową.
- Wychodzę.
- Nie, nie, nie, niiieee, n.i.e., nienienie, nie--e ii-idź! – powstrzymują mnie. - Nie wracaj sama, poczekaj aż ktoś będzie szedł w twoim kierunku. Tu jest niebezpiecznie. Wiesz jak masz wracać?
- W sumie nie. Ma ktoś Internet w komórce? – chciałam sprawdzić nazwę przystanku, na którym mam wysiąść. Jechałam już kilka razy tym nocnym, ale zawsze od drugiej strony i zawsze mi mówili, że to już. Stop. Nie pamiętałam nazwy.
Ale Internet nie zadziałał. Więc mówię:
- Poradzę sobie, pa. Paa, papapa, p-a-a, papa.
- Nie, nie, nie, niiieee, n.i.e., nienienie, nie--e ii-idź!
Dowiedziałam się, jakie zagrożenia na mnie czyhają, obiecałam kilku osobom wysłać smsy, że cudownie dotarłam do domu.
Bardzo się o mnie troszczą, mili są. Do przystanku w każdym razie musiałam iść sama.


Szłam tą drogą na przystanek już pięć razy, z czego trzy tego dnia. Odległość od akademika – 400 metrów. Zabłądziłam. Nie zdziwiło mnie to (po więcej historii z cyklu ‘Ciekawe, gdzie mieszkam?’ odsyłam do Magdy Surosz). Pytam grupy ludzi, jak iść. Tłumaczą. Idę wąską a grząską ścieżyną, nagle – słyszę za plecami:
- Czekaj! – to wysoki Hindus, co mi drogę tłumaczył, odłączył się od swojej grupy. Chce mi pokazać przystanek. Nie mam wyboru. Czekam.
Jest ciemno, cicho, pusto. Nie ma nikogo poza nami. Częstuję go czekoladką. Nie chce zjeść. Moja czekoladka nie chce się przełknąć.


Rozmawiamy przez jakiś kwadrans. Dowiaduję się, że Hindus jest studentem, ma imię, którego nie jestem w stanie powtórzyć i że i tak czeka na kolegę, który powinien wysiąść z mojego nocnego.


Nadjeżdża wreszcie czerwona nadieżda (z ruskiego - ‘nadzieja’). Wysiadłam prawie na swoim przystanku.
Po powrocie do domu szybko napisałam smsa, żeby się już o mnie nie martwili i spokojnie bawili dalej.

wtorek, 1 listopada 2011

Dynia to za mało


Późnym wieczorem wracałam metrem do domu. Po lewej wielki Hindus w eleganckich butach bez skarpetek jadł mocno woniejącą kanapkę z mięsem. Ciamkał. Po prawej trwał Halloween. Siedziałam koło zakrwawionego typka, który rozmawiał z wampirem. Wampirowi kły utrudniały mówienie, więc wszystko powtarzał kilkakrotnie. Żeby było zabawniej, miał problemy ze słuchem. 
Na wprost siedziała wiedźma, a śmiech miała identyczny jak naciskana w brzuch kukiełka-czarownica. Darli się całą drogę, a nawet kładli na podłogę metra i cały czas robili zdjęcia.

Normalnie bym ich zabiła, ale przecież i mój Halloween właśnie się skończył – wracałam z nieziemskiego koncertu PJ Harvey. 

Bilet zamówiony w sierpniu, w dniu, kiedy Middlesex potwierdził, że mnie biorą na Erasmusa, wystarczył by zająć najdalsze i najwyższe miejsce od sceny. Mimo to udało mi się zrobić dobre zdjęcie PJ:


Koncert był w Royal Albert Hall.




PJ prawdopodobnie była przebrana za czarownicę, a w każdym razie była ubrana na czarno i coś czarnego sterczało jej z głowy. Z mojej odległości mogłam ją poznać tylko po głosie. I to wystarczyło. 



Po powrocie musiałam wrócić do tego niecnego świata i w 20 minut wyprodukować kilka komentarzy studenckich pseudoblogów na zaliczenie, żeby zamieścić je przed północą na stronie przedmiotu. Życie. 
I tu pozdrawiam Ulkę, co to mi zawsze sprawdza błędy, nawet jak chce spać i nawet jak jest to kolejny depresyjny tekst o bezrobociu wśród młodych ludzi, a ona szuka pracy.

Ja swoją pracę już znalazłam w kurczakowym fastfoodzie. Kukuryku i do przodu.