wtorek, 31 stycznia 2012

Odpowiedź

Poruszam na blogu wiele tematów. Mogłam się zatem spodziewać przekierowań z wyszukiwarki na 'puddingznieba' dla haseł takich jak 'Erasmus w Londynie', 'studia Anglia', "praca Londyn'... Nie zauważyłam, że w dla wielu mój blog stał się czymś więcej. 
Z upływem czasu między postami pełnymi radości, smutku, przerażenia i zdziwienia, kiełkowała odpowiedź na to jedno, najważniejsze pytanie, które zadaje sobie każdy przybywający do Londynu emigrant: 



czwartek, 26 stycznia 2012

Przygody z nauką

Tysiąc słów biografii socjologicznej o własnym współlokatorze. Tysiąc słów o ekologii i wyczerpywaniu się zasobów paliwa. Dwa tysiące o wadach i zaletach komiksów jako medium przekazu poważnych treści i trzy tysiące o roli, jaką pełnią media w procesie globalizacji. 


Kiedy dzisiaj w sekretariacie wypełniałam druczek potwierdzający oddanie ostatniego eseju, silny wiatr z furią rzucał strugami deszczu o dach. To gniew duchów akademików cytowanych w moich pracach - pomyślałam z trwogą.
Ale nie wszyscy zmarli krytycy byli jednakowo wzburzeni moją ignorancją. Gdy automatyczne drzwi uczelni otworzyły się przede mną, by wpuścić mnie w nowy semestr, ujrzałam Nadzieję: 


  


A teraz anegdotka na czas sesji.


Biblioteka przy uniwersytecie jest otwarta do 22, ale już o 20 regularni pracownicy ruszają do domu z książką pod pachą. Nikt nie odczuwa boleśnie ich braku, ponieważ budynek jest w pełni zautomatyzowany. Są maszyny do wypożyczania i do oddawania książek, a do środka wchodzi się dzięki piknięciu legitymacją w bramki. Można usiąść przed jednym z niezliczonych komputerów i znaleźć lokalizację książki, której się potrzebuje. I wypić kawę z automatu. 


Tego wieczoru pikałam i klikałam w zaparte, aby odnaleźć znakomite dzieła poświęcone globalizacji mediów. Mój dział znajdował się na pierwszym piętrze, łatwo odnalazłam w rzędzie opisanych regałów ten jedyny mi potrzebny. Niestety, regały też się zmechanizowały i do obu stron mojego przyklejone były dwie inne wielkie suwane szafy. 
Musiałam klikać w elektroniczny panel, żeby uwolnić moje książki - 'stop', strzałki w lewo, w prawo. Jest! Ciche szczęknięcie metalu zapowiedziało powolne odsuwanie się półek. Weszłam w jasną przestrzeń między dwoma blokami z książkami i zajęłam się szukaniem. 
'Globalizacja i media'... 'Jak poznałem Globalizację' ... 'Media nie rozumieją Globalizacji'... 'Mój pierwszy raz z Globalizacją'... zbliżałam się do środka korytarza między półkami. 


Nagle usłyszałam cichy szczęk metalu. Obejrzałam się w stronę elektronicznego panelu. Przed oczami mignęły mi: życie i postać w granatowej kurtce. Ktoś włączył zsuwanie regałów. Bloki zaczęły się zbliżać do mnie z dwóch stron. Biegnij, Bigaj!!!!!!!


Wydostałam się w ostatniej chwili. Indiana Jones. Nie pozostało mi nic innego, jak powtórzyć Operację Panel, tym razem klikając na przycisk 'stop' przed wejściem między regały. To i tak nie dawało gwarancji przetrwania. Wzięłam 4 książki. 
Szczęście wciąż mi nie sprzyjało, gdy poszłam do maszyny wypożyczającej. Wystąpił błąd w systemie i  ekran pokazywał uparcie, że wzięłam dwa egzemplarze tej samej książki. 
Jedyną osobą pracującą o tej porze w bibliotece był ochroniarz w jaskrawej kamizelce.
- Hi, mam problem. Mam tu cztery książki, które chcę wypożyczyć, a ta maszyna...
- Aha.
- ... I nie wiem, co mam zrobić.
- Tak, rozumiem.
- No wie pan. To jest problem. Mam tu cztery książki, które chcę wypożyczyć, a ta maszyna...
- Tak, ta maszyna musi być wadliwa.
- Pomoże mi pan?
- Jak? 
Wreszcie namówiłam życzliwego pana bez koncepcji na napisanie mi w notesie, że nie wzięłam dwóch, a tylko jedną książkę 'Media i globalizacja'. Pan wpisał swój numer pracowniczy, mój numer studenta, wszystko pięknie.

Wróciłam do domu, usiadłam na krześle i zaczęłam przeglądać książki. Nie wiedziałam, którą przeczytać najpierw. Nie chciałam ich nawet otwierać. Szczęście jednak wróciło do mnie i wybór okazał się łatwiejszy - dwie książki były identyczne. 


poniedziałek, 16 stycznia 2012

Pogoda


Miałam pisać o swoich niezliczonych czterech esejach i o tym, że trudno wpisać się w stereotyp leniwego Erasmusa w momencie, gdy wykładowcy nie wiedzą, że nim jestem. Miała być anegdotka o studentce piątego roku z Finlandii, która wyjechała na Erasmusa, żeby w spokoju zająć się pracą magisterską, a ciągle robi projekty w pracowni komputerowej i pisze eseje, a jej praca leży odłogiem.

Ja z kolei myślałam, że moim głównym zmartwieniem w Londynie będzie pogoda. Deszcz i mgła. Zgubienie parasola. Zostawienie go w metrze, niezabranie z domu, omyłkowa zamiana parasoli po imprezie. Przeciekające buty i rozmazany na twarzy tusz do rzęs.

Trzy dni temu właściciel hinduskiego sklepu przy mojej stacji metra został postrzelony w nogę. Przeżył.

Dziś rano obudziły mnie krzyki dobiegające zza okna. Przewróciłam się na drugi bok, potem trzeci i czwarty, a gdy wreszcie wstałam, od sąsiadki usłyszałam, że obudził mnie prawdopodobnie wystrzał z pistoletu, a dopiero potem ludzie mieli krzyczeć i uciekać. 9 rano koło mojego skrzyżowania. 

Kilka dni temu spacerowałam wieczorem na otwartym powietrzu i niemal sprowokowałam otwartą ranę. Grupa czarnych dzieciaków w kapturach i dresach otoczyła mnie i towarzysza niedoli. Krzyczeli, że się zgubili.
Byli mało przekonujący, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że widzieliśmy, jak biegną w naszym kierunku  przez połowę parku. Pokazałam im podejrzliwie kierunek na Camden, mimo to nie przestali jęczeć, że nie znają drogi. Ruszyliśmy dalej.
Dogonili nas po 30 sekundach. Otoczyli. Przed nami stanął zakapturzony lider. Spytał, jakie mamy telefony. Tylko moja stara komórka czuła się w tej chwili komfortowo. 
Obserwowałam właśnie wielkim nóż błyszczący mi przed oczami, gdy towarzysz niedoli powiedział:
- Daj sobie spokój, dzieciaku. – I ruszył spokojnie na przód, a więc w jego stronę. Ja bym chętnie została z grupą milszych nastolatków (tych bez noży), ale od kilku sekund byłam mocno przyklejona do towarzysza. Nie oglądaliśmy się za siebie.
Po chwili minęliśmy kulawego lisa i po raz kolejny pomyślałam, że zwariowałam.  

Dobrze, że przynajmniej pogoda dopisuje.  

czwartek, 12 stycznia 2012

Anka być w Afryka


Najpierw piję, a potem bluzgam na Uniwersytet Jagielloński - do takiego wniosku można dojść po przeczytaniu artykuł Agi Niedojad w ‘WUJ-u’:  http://issuu.com/pismowuj/docs/203_styczen2012_web. Czy można sobie wymarzyć lepszą reklamę mojego bloga?

Postanowiłam schować się przed ewentualnym anonimowym listem z pogróżkami od Uniwersytetu i przesiedziałam milczkiem kilka godzin z głową w chmurach. W samolocie. Powróciłam na ziemię, ale już w innej rzeczywistości. Teneryfa!

Mieszkałam w Casa Monica, dużym mieszkaniu, którego właścicielką jest wesoła Hiszpanka. 'Casa' to po hiszpańsku 'dom', a słowo 'Monica' oznacza mojego gospodarza i krakowskiego kompana od siedzenia w jednym rzędzie na uniwersytecie i przy jednym stoliku na terenach neutralnych. Monika to także słomiana wdówka, której pomogłam przetrwać pierwsze dni miesięcznego rozstania z mężem Adamem Zapałą z Frankensteinu.

Napiszę szczerze - nie było mi łatwo w roli pocieszycielki. Moja pomoc nie ograniczała się tylko do plądrowania lodówki, plotkowania, korzystania bez skrupułów z usług turystycznych tubylca (Monika jest najprawdziwszą rezydentką Teneryfy!),  ale przede wszystkim - zajęłam się przynoszeniem szczęścia.

Szczęście miało postać pomarańczy. Zadanie:

Pan w sklepie spożywczym ma dwie ciężkie reklamówki z pomarańczami. Jedną przeznaczył dla jednego znajomego, drugą chce podarować drugiemu koledze. Jeśli tylko jeden znajomy zgłosił się po prezent, to ile reklamówek zostało miłemu Panu?

Zero, bo dał ją nam.

Drugiego szczęścia już nie muszę opisywać, bo widać je na fotografii.


Dla tych jednak, którzy nie rozróżniają morskich ssaków na podstawie wahań fal - powyżej widoczny jest skaczący delfin. 
Monika po raz pierwszy zobaczyła delfiny swobodnie pluskające się w oceanie. Ja niby też, ale nie szukałam ich wzrokiem przez ostatnie pół roku, stąd miałam mniejszą frajdę. 

Tamtego dnia i ja poskakałam w oceanie – był chłodny jak Bałtyk i jak Morze Północne. Dalszych zadań nie będzie, a już na pewno niespodzianek – w oceanie  kąpali się głównie Rosjanie i ja.

Ale wróćmy do rajskiego klimatu. Był spacer w gorących górach, gorący królik – miejscowy przysmak, gorący macho na plaży (musiało mu być rzeczywiście zbyt ciepło, bo nie dociskał ramion do ciała). Było też gorączkowe wylewanie z torebki rozlanej wody i zalew gorąca na widok plakatu w kościele na wyspie: 

  

Podsumowując. Przez pięć dni moimi głównymi problemami były: zakrztuszenie się szczęśliwą pomarańczą, posolenie kawy i kupienie słodkiej chałki zamiast chleba (co wyszło na jaw już po ugryzieniu kanapki zawierającej szynkę, ser i tortillę z cebulką). I chcę mieć więcej takich zmartwień. 


Dzięki Monika! 



PS Żeby nie rozczarować tych, którzy trafili na bloga po przeczytaniu artykułu w "WUJ-u" i liczą na więcej adrenaliny: Otwieranie wina na teneryfskiego Erasmusa. Na zdjęciu odważna studentka Kasia :) 


środa, 4 stycznia 2012

Sylwester roku

Noworoczne fajerwerki w Londynie są fantastyczne - do słów i do taktu muzyki London Eye wypuszcza z siebie kolorowe ognie, dymu unoszą się w powietrzu na kilometr, a ludzie krzyczą z wrażenia.
Tyle przynajmniej wywnioskowałam z filmu na youtube. Wam też polecam -> Fajerwerki.

Chciałam je zobaczyć. Byłam blisko.
Jechaliśmy metrem przez pół Londynu i przez pół godziny, żeby dostać się nad Tamizę. Nie tylko my mieliśmy taki pomysł - w metrze atmosfera była szampańska. Ludzie biegali po schodach ruchomych pod prąd, gonili ich w ten sam sposób policjanci, tłum kwiczał z radości i kibicował. Policjanci zresztą byli lekko zdezorientowani - jednemu ktoś nawet wręczył bukiet kwiatów: 


Próbowałam zrobić lepsze zdjęcie, ale zanim włączyłam flesh - bukiet był już schowany za szerokimi plecami. 


Tak wyglądali szczęśliwi ludzie, którzy jeszcze nie wiedzieli, że nie zobaczą fajerwerków:


Bo fakt, że się nowy rok zaczyna, jeszcze nie znaczy, że będzie lekko. Albo łatwiej. Moje fajerwerki wyglądały tak: 





Ale nie było czasu na ubolewania, bo zamiast fireworks mieliśmy prawdziwe fightworks - panowie musieli dać upust swojej ekscytacji sztucznymi ogniami. Szybko w ściśniętym tłumie pojawiło się kilka wirujących bójek.

Kiedy zrozpaczeni, zdegustowani, śpiący lub po prostu - pijani ludzie zaczęli kierować się do wyjścia, stało się jasne, że ktoś musi przejąć kontrolę nad tłumem. 
I wtedy zobaczyliśmy policjanta z przyciśniętą wielką tubą do ust. Uspokajał przez zaskoczenie - mówił o pokoju na świecie, miłości, składał życzenia i zachęcał do uśmiechania się. Działało! 


Następnie trzeba było znaleźć drogę do domu lub dokończyć imprezę w pubie (mój był w stylu podobno-amerykańskim, co oznaczało, że tapety były w wielkie kwiaty, a na ścianach wisiały czaszki martwych zwierząt i strzelby) .



I tak doczekałam końca sylwestra. Bez fajerwerków.