czwartek, 29 września 2011

London online.



Portale: Gumtree, flatmates, facebook, spareroom. Efekt? No room. Jedno łóżko, dwa łóżka, balkon, stolik, tylko wegeterianie, tylko dla muzułmanów, Azjatów, to za daleko, za drogo, odpychająco, przyciągająco, ale. W stanie, kiedy już nie odróżniałam ściany od podłogi, poszłam zwiedzić mieszkanie. Korpulentna Słowaczka przestała odbierać telefony, gdy wysiadłam na przystanku przy jej domu (tak mi się wydawało). Gdy odebrała, okazało się, że czeka mnie spacer pod mostem przy ruchliwej drodze, którą w Polsce prawdopodobnie nazwalibyśmy autostradą, a już z pewnością płacilibyśmy za przejazd. Wokół pędziły pod prąd, acz zgodnie, auta. Było ciemno i pustawo na chodniku, groźnie. Spod przejścia podziemnego wyskoczył hinduski książę ciemności w specjalnej sukni do straszenia młodych dziewcząt.
W samym mieszkaniu oprócz korpulentnej Słowaczki kręcili się panowie montujący zlew w kuchni. Wszystko błyszczało świeże pachnące, dźwięk wiertarek odbijał się od ścian.  Włoszka z facebooka miała zrobić ze mną ogląd, ale mieszka u znajomych ciotki, którzy nie zgodzili się jej wypuścić po 7 wieczorem.
Nie ma jak hostel, może ciasny (18 osób w pokoju), ale własny (18 osób w pokoju). Dziś zadomowiłam się na tyle, że kupiłam sobie kluczyk do skrytki na skarby. Włożyłam tam swoje cenne wartością sentymentalną sprzęty i wyszłam przed hostel. Znaleźć obiad, zjeść obiad. Po kilku metrach postanowiłam włożyć kluczyk do takiej kieszeni, żebym nie musiała później grzebać w torbie. I nie znalazłam.
Dawaj, chodu! Do hostelu! Padam przed szafką na kolana i błagam ją, żeby wypluła kluczyk. Milczy.  Zostaję więc na kolanach i wybieram każdy zbędny przedmiot i pyłek z torby, ale klucza nie ma!
Słyszę kroki. W moją stronę idzie cienki dryblas w szarej podkoszulce, zbliża się do szafek.  Spojrzał na moje burdello uważnie, zatrzymał się i niepewnie zawrócił. Chwilę później znalazłam go w kuchni, pytam o klucz. Zrobił gest ręką jakby chwytał klucz, energicznie zaczął wstawać z sofy i szukać z innymi. Pomocny złodziejaszek. Żeby ci odpadł.
Wierząc, że nie wróci przez chwilę, zajęty pozorowaniem niewinności, wpadam do recepcji. Hostelowy stoi w otwartych drzwiach i palił papierosa. Nogi brudne a bose (zobaczyłam to później, gdy minęłam go kilkaset metrów od hostelu).
- Nie uwierzysz, ale wystarczyło mi 15 minut, żeby zgubić klucz. A on? Tak, uderzył się otwartą dłonią w czoło. Sprzedał mi drugi.
I dobrze, że zgubiłam klucz, bo przynajmniej wiem, że moja torba ma dno. 
Idę spać, bo jutro dzień na uniwerku!

środa, 28 września 2011

Dzień pierwszy, długi.



Sny o lataniu są piękne.  Latanie w rzeczywistości? Jak sen. Za oknem przesuwają się chmury, lśniące i miękkie. Samolot cicho buczy i gładko tnie błękitne niebo. Pasażerowie śpią lub cicho rozmawiają, stewardzi roznoszą kawę i orzeszki. Jak raj. Za wielką wodą wyłaniają się pola Wielkiej Brytanii.  Między tymi polami, między kałużami jezior i czerwonymi jak papryczki krowami, rozwinęły się -  brytyjski akcent, puddingi, żarty tak dobre i tak słabe, że aż angielskie, Tolerancja i Tesco. Widok jest piękny. Zaciskam oczy. W głowie szumi alkohol, w uszach muzyka. Chcę uziemienia!  
I mam. Stoję na lotnisku Stansted. Stres opadł jak samolot na aksamitną poduszkę. Polacy nie klaskali, trudno, globalizacja, dowiedzieli się, że się nie klaszcze. Ani jeden nie klaskał, a ja bym chętnie. Ale wyszłam szybko, żeby iść z tłumem.
Łapię swoją walizeczkę 20-kilową do jednej ręki, bagaż podręczny na kółkach do drugiej i próbuję zjechać z lotniska na parter, skąd odjeżdżają autobusy. Są dwa pasy ruchomych schodów. Ustawiam lżejszą walizkę na schodku, ale szybko do mnie wraca. Ciężka wbrew logice również nie stawia oporu i wraca. Odchodzę kilka kroków i rozpędzam się. Wpadam z bagażami na schody. Nie udało się. Wracam. Raz, drugi i wreszcie przypomniałam sobie, że w Anglii wszystko jest na odwrót, przeszłam na lewe schody i zjechałam. (Wiem, im bliżej mnie znacie, tym łatwiej w to uwierzycie).  
Wchodzę do środka autobusu odlotniskowego, wbrew pogróżkom z internetu, nie dopłacam za bagaże. Po prostu wsiadam i jadę. Robi się gorąco. Rozglądam się po wnętrzu, choć jestem nieco skrępowana (pasy!). Trochę stary ten autobus, na drogach trochę śmieci. Ponad godzinę podziwiałam odpadki, gdy nagle stojący na światłach autobus zrobił puf, paf i się zatrzymał. I wtedy już całkiem się zrobiło na odwrót. Za każdym razem, gdy kierowca naciskał pedał gazu, autobus zaczynał jechać do tyłu. Prób było kilka. Żar lał się z okna, pot z twarzy, a kierowca niewzruszenie na środku ruchliwej drogi lekko posuwał się do tyłu. W końcu ruszył! I wtedy zdarzył się cud – Polacy zaklaskali! I ja z nimi.
Wysiadam z ulgą na przystanku. Biorę swoje 30 kilogramów i kieruję się na kolejny przystanek. Człowiek siedzący na przystanku mówi, że jestem tu, gdzie trzeba. Rozmawiamy. Jest kierowcą, ma na imię Prince.
- O! Jak syn królowej Elżbiety! –ucieszyłam się. Prince spytał, czy w Polsce też są ludzie tacy jak on (tu szarpie się za przedramię). Czarne przedramię. Potem zaniósł mój bagaż do autobusu 83. Hinduski kierowca spytał, czy jestem Szwedką (?), po czym pozwolił mi jechać na gapę (nie miał wydać). Po drodze wtaczali się i wytaczali ludzie nacji różnych z przewagą dzieci z minipejsami i jarmułkami.
W pobliżu hostelu są koszerne sklepy, jarmułki, sklep rybny, specjalne garniturki dla dziatwy żydowskiej. Może uda mi się podejrzeć jak rządzić światem.
W pobliżu jest też park, w którym Polacy grają w tenisa, ludzie leżą na trawie, a gdy siadłam na ławce okolonej puszkami i petami, oglądając instrukcję swojej sim-karty, przysiadł się bez słowa jakiś młody a groźny Murzyn. Przyszła do niego dziewczyna, strzeliła mu w pysk, a oddalając się, dla efektu rzuciła kamieniem. Nie trafiła ani w niego, ani we mnie. On pogroził jej „uważaj, co robisz” i zaczął pluć w jej stronę (a więc i moją). Ale tylko ja się jego słowami przejęłam, zabrałam się i poszłam.
I tak się kończy pierwszy dzień, nie hukiem, lecz skomleniem jakby to pan Elliot, niejako mieszkający w UK, zgrabnie ujął (pisząc o końcu świata). Ja w każdym razie muszę się wdrapać na czubek 3-piętrowego łóżka. Zawsze to bliżej ziemi niż samolot.