poniedziałek, 20 lutego 2012

Wyzwanie rzucone przez pocztę na próg domu


Najpierw z dużej koperty wyjmuję trzy pomarszczone buraki. Odbieram to osobiście. Następnie wyciągam poturbowaną czekoladę i spłaszczoną farbę do włosów (rude włosy w Londynie mogą pochodzić tylko z dwóch źródeł: z natury albo z importu – nie można znaleźć rudego odcienia farby na półkach w sklepach kosmetycznych, supermarketach. Widzę w tym wyraz niechęci Anglików do Irlandczyków, podobno ryżych).

Odkładam wszystkie produkty na bok, bo oto staję przed wyzwaniem rzuconym mi przez pocztę. Staję przed reklamówką z 3 kilogramami kiełbasy, kabanosów i boczku. Otwieram. Reklamówka jest zielona. Mięso też. 
Paczka szła dwa tygodnie z Polski do Wielkiej Brytanii.

Jak to możliwe? Proste. Ponieważ władze Londynu urządził już jakiś czas temu dogłębne odgołębianie miasta, te ptaki, które transportowały moją paczkę, nie miały komu jej przekazać w Londynie. Gołębie są z natury głupie, więc latały przez dwa tygodnie wzdłuż Kanału La Manche, nie mogąc się zdecydować, gdzie zrzucić moją kiełbasę. Wreszcie padły z głodu. Paczka spadła na statek piratów. Ci byli zaskoczeni, bali się ją otworzyć, szturchali ją tylko ostrożnie hakami, kuternogami i spoglądali jedynym niezakrytym okiem. Wreszcie wywęszyli, że w środku musi być zepsute mięso. Przybili do brzegu i oddali paczkę w najbliższej placówce pocztowej, przy okazji wszczynając pożogę i rabując okoliczną ludność. Potem ktoś wsadził zepsute mięso do pociągu i koniec-końców listonosz milczkiem porzucił je na progu domu jak niechciane dziecko. Zielone dziecko. 

Mimo pewnego jadu kiełbasianego w tym poście, chciałam podziękować Rodzicom za próbę odciągnięcia mnie od pieczonego ryżu z jabłkami i bananami ze śmietaną, które od kilku miesięcy zastępują mi dom, ojca, matkę i mięso. 
Dlatego zamieszczam z myślą o Was pamiątkową fotografię jak to w masce gazowej (niestety, nie widać tego na zdjęciu) wrzucam paczkę do kontenera:



Chcę się Wam również odwdzięczyć. Upiekłam ostatnio trochę węgla, jestem pewna, że wytrzyma nie tylko podróż i kontakt z zębami, ale też przyda się podczas srogiej zimy.



Pozdrawiam wszystkich, wpadnijcie do moich rodziców za dwa tygodnie, z pewnością chętnie się podzielą ciastkami. 



PS. W tle po prawej stronie znajduje się autentyczna maszyna do gotowania ryżu!

środa, 15 lutego 2012

Spełnienie w Walentynki


Uwaga! Tu będzie walentynkowa przygoda, której nie powinny czytać dzieci: 

Poszłam do pracy. Wróciłam. 9 godzin poza domem. I wiecie co? Jak się zostawia żelazko włączone przez pół dnia to wcale nie wybucha pożar? Ani nic się nie psuje? Tylko palec trochę się przypieka, gdy się sprawdza z niedowierzaniem raz i drugi, że tak, naprawdę jest gorące, a nic się nie stało!
Ciekawe, co jeszcze? Może jednak tę żarówkę da się włożyć do buzi... Ups, przecież Unia je wycofała. To może żelazko? 

Dziękuję sobie za niezepsucie Walentynek miriadom osób, które się dziś przewinęły jak pieluchy przez restaurację. Dla uaktualnienia mojego życia - nie pracuję w shisha-barze (ani nie mieszkam z właścicielem, co ten zaoferował, gdy na drugi dzień rozmyślona zadzwoniłam). Wybrałam coś mniej ekstrawaganckiego – perską restaurację.

Podsumowanie Walentynek.
Otrzymanych czekoladek: 0.
Otrzymanych kwiatów: 0.
Wypitych win: 0.
Skradzionych serc: 0.
Skradzionych samochodów: 0.
Zarobionych pieniędzy: 35 funtów.
Lepiej niż dotychczas.     

czwartek, 9 lutego 2012

Mózg w oparach, opary mózgu


Wyobraźcie sobie taki układ shisha-baru: szklane drzwi, przed nimi cztery stoliki na oblodzonym chodniku, za drzwiami ciepłe powietrze. Tu kolejne cztery stoliki i dwie bure sofy zachęcają z mroku do zmiany lokalu. Dalej jest szklana lada, za nią Kraina Bongo, na wprost kolejne drzwi i kilka wykafelkowanych schodów prowadzących do pomieszczenia obłożonego dywanami. Znów zimno.

A teraz wyobraźcie sobie, że wycieracie to wszystko – od chodnika po czubek węża od fajki wodnej – jedną niewielką ściereczką kuchenną. Nie przepłukujecie jej, więc brud się rozmazuje i zamiast błyszczeć, wszystko jest lepkie i matowe.

A teraz już nie myślcie zbyt wiele, bo wszystko Wam podaję na brudnym talerzu i nie odchodzę od stolika, bo but przykleił mi się do podłogi.

To tutaj trwa mój dzień próbny. Pracuję ja, właściciel z Maroka (niech będzie, że ma imię Tytuń) i dziewczyna z Rumunii (nick Niki). Tytuń ma wysokie stężenie despotyzmu we krwi i zawsze ma rację, niczego dwa razy powtarzać nie będzie, bo:
Skoro już to powiedziałem, to masz to pamiętać.
- Spoko-Maroko. - Szybko postanawiam zakończyć naszą współpracę, ale wytrwać na dniu próbnym. Po chwili chciałam zrezygnować i z tej przyjemności. 
Tytuń majstrował przy shishach i chciał (właściwie – zażądał), żebym mu podała węgielki. Ponieważ byłam do niego odwrócona plecami, pacnął mnie ręką po nogach. Jak konia, psa i osła. Mówi, że węgiel i że natychmiast! 
A ja mam oczy wielkie jak gałki konia, psa i osła razem wzięte. Podaję mu węgiel i chwytam zapaskę i zastanawiam się, jak się najbardziej efektownie cisnąć nią o ladę. Tytuń widzi, że oczy mam już jak u żmii. Złe. Przeprasza mnie.
- OK. - mówię bez śladu uśmiechu.
Po chwili przeprasza znów, a potem znów. Intrygujące. Postanowione: nie daję mu kolejnej szansy – jeden fałszywy ruch i wychodzę. Jest 'OK.', ale 'spoko-Maroko' to już nigdy nie będzie.

Relaksuję się przy jedynym zlewie, w którym jedyną starą gąbką myje się: naczynia, sztućce, części do bonga. Czasem Tytuń też tu pluje jak mu z shishą nie wychodzi. Zlew jest ciągle zapchany tytoniem, woda ma barwę ciemnopomarańczową.
Umyte naczynia wyciera się ściereczką, o ile Niki nie wyciera nią w tym samym czasie ekspresu do kawy, lady, rąk lub niedomytej popielniczki. Ścierka jest mokra, w fioletową kratkę. Jak moja twarz.

Jedzenie? Odpowiednie dla konia, psa i osła. Nieświeże i nieapetyczne - nawet gdyby było smaczne – przypominam, że leży na talerzach, które wiadomo-jak były myte i jak wytarte.

Ponosiłam te fajki wodne w jedną i drugą stronę. Szukałam odpowiednich węży – tego jedynego spośród około 50 wiszących na drzwiach. Podpalałam węgielki. 
Ruch był duży, pełno studentów Middlesex, głównie muzułmanie, nieco żydów. Najfajniej było, jak przyszła grupa młodzieży i jednemu grubemu kolesiowi inny koleś ściągnął spodnie.

Dzień próbny zbliżał się do końca – Tytuń mówi, że mogę zjeść, co tylko chcę. Mówię, że nie jestem głodna i kurczę żołądek, żeby mnie nie zdradził głodnym burczeniem. Piję herbatę po marokańsku, twierdząc, że chcę wiedzieć, co też podawałam cały dzień. Odpowiedź się podoba, dzień próbny też, dostaję nawet kilkanaście funtów. Atmosfera się rozluźnia, żartujemy nieco, umawiamy na kolejny dzień pracy.

Już w domu dotarło do mnie, że albo się upaliłam albo...  się upaliłam. Obie opcje wydają się prawdopodobne. Tytuń i brat kopcili pod moim nosem tajemniczą shishę – po tym i właściciel się zrobił miły, a ja zadowolona z przyjemnie spędzonego wieczoru w eleganckiej restauracji. 

Było wspaniale, a czyszczenie lady gazetą to czysta troska o środowisko!

poniedziałek, 6 lutego 2012

Wielka stopa na tropach lekarza


Zaczął się luty. Od kilku dni przekaz z kontynentu był jednoznaczny: zima. Śniegi, zaskoczeni kierowcy, zmarznięci i zamarznięci ludzie. 

Podczas gdy sypało po drugiej stronie morza, szłam w lekkich butach i pocierałam ręce – trochę dlatego, że było chłodno, a trochę z zadowolenia, że wykiwałam zimę. Tyle miesięcy bez porządnego kataru, solidnej gorączki i ciągłego polerowania kaloryfera dłonią w nadziei, że jest ciepły!

Do lekarza musiałam się jednak przejść. Najpierw zadzwoniłam do swojej mini-przychodni dla studentów uniwerku.
Piękny brytyjski akcent poinformował mnie, że mam spotkanie o 12.
Akcent należał do 40-letniej, chudej jak pająk blondynki, pasjonatki filmów polskich z czasów komunizmu. Tak wywnioskowałam z zachowania. 
Usiadłam w poczekalni i próbowałam skupić się na komiksie. Nie dało się, bo dwóch studentów z Indii właśnie wpadło w pajęcze sidła.
- Dzień dobry, jesteśmy chorymi studentami Middlesex.
- Zarejestrowaliście się w październiku?
- W październiku? Nie. Teraz jestem chory – tłumaczy jeden.
- Nie obchodzi mnie to. W październiku wszyscy studenci powinni się zarejestrować! Dlaczego tego nie zrobiliście wtedy?
- Nie wiedzieliśmy, że trzeba... - tłumaczy drugi.
- Nie wiedzieliście? To trzeba się było dowiedzieć. Teraz jest za późno! Nie możecie tak po prostu przyjść i spotkać się z lekarzem.
- Ale jestem chory. Przykro nam za to zamieszanie... – informuje nieśmiało jeden z nich.
- I co z tego? Nie jesteś naszym pacjentem. Możesz wypełnić formularz rejestracji i za tydzień będziesz mógł przyjść z wizytą. Ale i tak powinieneś to zrobić w październiku, teraz jest za późno!
- Przykro nam za to zamieszanie. Czy możemy wypełnić te formularze?
- To nie wasza wina! - uniosła się dobrocią blondyna i pacnęła kartkami papieru przed pokornymi studentami.

Przyszła moja kolej na wizytę u doktora. Pani z recepcji wywołała mnie:
- Anna Bigaż!
Znów ten Bigaż. Ale nie walczę z tym teraz - przyszłam do doktora ogólnego, nie do logopedy. 

Doktorek jest wysoki, szczupły, siwy i wygląda młodzieżowo. Opięte spodnie od garnituru, wpuszczona w nie koszula w łososiową kratę, krawat purpurowy i różowe okulary w czarne paski. 
Najpierw Kobieta-pająk, teraz Doktor-kameleon. Postanawiam nie czytać więcej komiksów. 
Tymczasem doktor mówi: 
- Dzień dobry, Anno, pewnie za chwilę będziesz musiała wyjść z tego pokoju, czekam na poufną rozmowę przez telefon. Mogę ci zadać kilka pytań? Choroby, tabletki i najważniejsze – masz jakieś uczulenia na leki?
- W porządku, tak, nie, tak, nie.
- Co cię tu sprowadza?
- Stopa.
Ściągam buta, skarpetkę, doktor już-już pochyla się nad nią i - dzwoni telefon.
- Przykro mi, musisz wyjść.
Nadziewam czubek buta na stopę. Kic, kic i jestem na korytarzu. Próbuję nie słuchać poufnej rozmowy, więc czytam ulotki o różnych chorobach i powikłaniach. Za plecami siedzi blondyna i rozmawia przez telefon. 
- Halo? Halo. Halo!!!!!!!!!!! - krzyczy z pasją. Obracam się z ciekawości, żeby zobaczyć, w którą stroną rzuci słuchawką. - Możesz już wejść z powrotem. - wskazuje mi nerwowo drzwi.
Jednak mówiła do mnie. Kic, kic.

Lekarzowi znów przykro za zamieszanie, ja znów mówię, że w porządku i że dzięki tej przerwie dowiedziałam się wiele o pneumokokach.

Dostaję antybiotyki. Lekarz pyta znów i dwukrotnie, czy nie mam uczuleń na leki. Szuka mi plastra na stopę – obserwuję z katafalku dla pacjentów bałagan na biurku – papiery, ciśnieniomierz, strzykawkę z płynem w środku, długopisy... lekarz szuka mi plastra. Znalazł, ale nie może znaleźć nożyczek. Szuka, znajduje, przykleja, widzimy się za dwa tygodnie.

Antybiotyki w samą porę – dzień później spadł śnieg.