czwartek, 9 lutego 2012

Mózg w oparach, opary mózgu


Wyobraźcie sobie taki układ shisha-baru: szklane drzwi, przed nimi cztery stoliki na oblodzonym chodniku, za drzwiami ciepłe powietrze. Tu kolejne cztery stoliki i dwie bure sofy zachęcają z mroku do zmiany lokalu. Dalej jest szklana lada, za nią Kraina Bongo, na wprost kolejne drzwi i kilka wykafelkowanych schodów prowadzących do pomieszczenia obłożonego dywanami. Znów zimno.

A teraz wyobraźcie sobie, że wycieracie to wszystko – od chodnika po czubek węża od fajki wodnej – jedną niewielką ściereczką kuchenną. Nie przepłukujecie jej, więc brud się rozmazuje i zamiast błyszczeć, wszystko jest lepkie i matowe.

A teraz już nie myślcie zbyt wiele, bo wszystko Wam podaję na brudnym talerzu i nie odchodzę od stolika, bo but przykleił mi się do podłogi.

To tutaj trwa mój dzień próbny. Pracuję ja, właściciel z Maroka (niech będzie, że ma imię Tytuń) i dziewczyna z Rumunii (nick Niki). Tytuń ma wysokie stężenie despotyzmu we krwi i zawsze ma rację, niczego dwa razy powtarzać nie będzie, bo:
Skoro już to powiedziałem, to masz to pamiętać.
- Spoko-Maroko. - Szybko postanawiam zakończyć naszą współpracę, ale wytrwać na dniu próbnym. Po chwili chciałam zrezygnować i z tej przyjemności. 
Tytuń majstrował przy shishach i chciał (właściwie – zażądał), żebym mu podała węgielki. Ponieważ byłam do niego odwrócona plecami, pacnął mnie ręką po nogach. Jak konia, psa i osła. Mówi, że węgiel i że natychmiast! 
A ja mam oczy wielkie jak gałki konia, psa i osła razem wzięte. Podaję mu węgiel i chwytam zapaskę i zastanawiam się, jak się najbardziej efektownie cisnąć nią o ladę. Tytuń widzi, że oczy mam już jak u żmii. Złe. Przeprasza mnie.
- OK. - mówię bez śladu uśmiechu.
Po chwili przeprasza znów, a potem znów. Intrygujące. Postanowione: nie daję mu kolejnej szansy – jeden fałszywy ruch i wychodzę. Jest 'OK.', ale 'spoko-Maroko' to już nigdy nie będzie.

Relaksuję się przy jedynym zlewie, w którym jedyną starą gąbką myje się: naczynia, sztućce, części do bonga. Czasem Tytuń też tu pluje jak mu z shishą nie wychodzi. Zlew jest ciągle zapchany tytoniem, woda ma barwę ciemnopomarańczową.
Umyte naczynia wyciera się ściereczką, o ile Niki nie wyciera nią w tym samym czasie ekspresu do kawy, lady, rąk lub niedomytej popielniczki. Ścierka jest mokra, w fioletową kratkę. Jak moja twarz.

Jedzenie? Odpowiednie dla konia, psa i osła. Nieświeże i nieapetyczne - nawet gdyby było smaczne – przypominam, że leży na talerzach, które wiadomo-jak były myte i jak wytarte.

Ponosiłam te fajki wodne w jedną i drugą stronę. Szukałam odpowiednich węży – tego jedynego spośród około 50 wiszących na drzwiach. Podpalałam węgielki. 
Ruch był duży, pełno studentów Middlesex, głównie muzułmanie, nieco żydów. Najfajniej było, jak przyszła grupa młodzieży i jednemu grubemu kolesiowi inny koleś ściągnął spodnie.

Dzień próbny zbliżał się do końca – Tytuń mówi, że mogę zjeść, co tylko chcę. Mówię, że nie jestem głodna i kurczę żołądek, żeby mnie nie zdradził głodnym burczeniem. Piję herbatę po marokańsku, twierdząc, że chcę wiedzieć, co też podawałam cały dzień. Odpowiedź się podoba, dzień próbny też, dostaję nawet kilkanaście funtów. Atmosfera się rozluźnia, żartujemy nieco, umawiamy na kolejny dzień pracy.

Już w domu dotarło do mnie, że albo się upaliłam albo...  się upaliłam. Obie opcje wydają się prawdopodobne. Tytuń i brat kopcili pod moim nosem tajemniczą shishę – po tym i właściciel się zrobił miły, a ja zadowolona z przyjemnie spędzonego wieczoru w eleganckiej restauracji. 

Było wspaniale, a czyszczenie lady gazetą to czysta troska o środowisko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz