sobota, 31 grudnia 2011

Po karpiu - sumowanie


W czasie mojego pobytu w Polsce, mimo świątecznej atmosfery straciliście nadzieję – nadzieję na nowy wpis. Statystyki bloga sytuują się na poziomie chodnika niczym żarty Konrada.

Wróciłam do Londynu z powracającymi i cisnącymi się na klawisze pytaniami: „Dlaczego Baszta była zamknięta w Boże Narodzenie?”, „Dlaczego zawsze nad Olkuszem wiszą ciemne chmury?”, „Dlaczego kebab jedzony na mrozie tak szybko stygnie?”, „Dlaczego w Krakowie muszą być gołębie?”, „Dlaczego samoloty muszą latać?” i wreszcie - „Dlaczego Llosa Vargas potrafi całe dwie strony zapisać pytaniami retorycznymi, skoro nawet ich czytanie jest męczące?”.

Ale przestanę już bawić się w Szacownego i Lubianego przez Monikę Zapałową Noblistę, bo czas otworzyć drugi rozdział londyńskich wojaży.

Koniec części pierwszej symbolizuje nie tylko pobyt w Polsce, ale też rzucenie pracy i ostateczne potwierdzenie istnienia polskiej sieci, a wręcz polubienie jej (patrz: znalezienie nowej pracy). Tyle z symboli, bo do innych końców daleko, a o wiązaniu końca z końcem już wspomniałam (znalezienie nowej pracy).

Tutaj kolejny ukłon w stronę Moniki. Nauczyłam się kilku hiszpańskich słówek przed wylotem na Teneryfę. Znam już: iglesias, czyli kościół, kura - ksiądz, prostitues - prostytutki, a do tego birra, czyli piwo i tapas - zakąska do trunku.

Skąd taki dobór słów? Byłam na wycieczce - zorganizowanym ‘pub crawl’, tj. czołganiu się od pubu do pubu. Z hiszpańskim przewodnikiem. 
Dla Wujka, martwiącego się często przewijającym się przez blog motywem alkoholu, dodam, że konsumpcja odbywała się również po hiszpańsku, z małych szklaneczek, czyli cane, a celem podnoszenia ich do ust była degustacja.

I taką właśnie małą szklaneczką do delektowania się wznoszę toast za Nowy Rok! Wyznaczam wszystkim plan minimum – przeżyć. Cała nadbudowa Wasza! 

piątek, 16 grudnia 2011

Opowieść wigilijna


Życie domowe toczyło się bez mojego udziału. Zajęta wieloma sprawami, powoli stawałam się gościem we własnym pokoju - abonentem miesięcznego karnetu Bed&Breakfast. Nie dostrzegłam, że nad domem zebrały się czarne chmury, z których - zamiast puddingu, leje się czarnymi strugami nienawiść. Wybuchła wojna domowa.

A gdzie wojna, tam konspiracja. Gabriela zaczęła wychodzić ze swojego pokoju za każdym razem, gdy słyszała, że schodzę po schodach. Chce mnie widzieć. Chce mieć sojuszników.

Niby nic nowego – zawsze się zamieniło parę zdań w kuchni przy kręceniu jajecznicą.
Tylko teraz, zamiast beztroskich rozmów o niczym, Gabriela szarpie mi nerwy wszystkim, co związane z Wietnamczykami.

Narzeka na nich. Bo są głośni. Bo robią imprezy. Bo nie gaszą światła, zostawiają brudne naczynia koło zlewu i – moje ulubione – kładą stopy na krzesłach podczas jedzenia.

To jojczenie spływa po mnie razem z resztkami jajecznicy do zlewu. Wietnamczyków lubię, nie przeszkadzają mi, a nawet jak podwędzą widelec, to wiem, gdzie go szukać. 
Ale Gabriela mieszka na wprost nich i ma problem. Nie może spać, denerwują ją naczynia, światło, głosy i odgłosy. 
Korki w uszach nie pomogły. 
Porozlepiane po całym domu kartki w stylu ‘Proszę gasić światło’ , ‘Nie marnuj wody’ - nie pomogły.

Dlatego Gabriela znów maszeruje po kuchni w butach na obcasach i co chwilę wskazuje nowe efekty wietnamskiego sabotażu. Wreszcie zatrzymuje się, przekręca na obcasie w moją stronę i mówi:
- Chcę napisać list do właściciela, żeby ten przysłał swoją matkę, żeby ta zrobiła zebranie mieszkańców domu i powiedziała, co można, a co nie. Żeby był spokój.
Przerwałam kręcenie jajami.
- Próbowałaś z nimi rozmawiać? To są mili ludzie, na pewno nie zdają sobie sprawy, że ci przeszkadzają.
Nic nie odpowiedziała, wyraźnie zajęta snuciem dalszych planów. Odmaszerowała.

Tymczasem z coraz mniejszym apetytem myślałam o śniadaniu. Trwał show brudnych naczyń, pokazywanych dramatycznym gestem i brutalne obgadywanie. A ja swoje – porozmawiaj, nie przejmuj się tak,  przepraszam, ale już muszę iść do siebie, bo.

Gabriela zamęczała również Alego, który obiecał ze sprawcami chaosu porozmawiać o hałasach. Ale Ali już nie musi, bo oto Gabriela znalazła niezawodne rozwiązanie problemu.

Pewnego razu obracałam smutne plasterki parówki na drugą stronę i nasłuchiwałam stukania obcasów. Wreszcie jest. Wchodzi Gabriela. Białko mi się ścięło nie tylko na patelni. 
- Ani, a wiesz, że zanim się Polacy wyprowadzili z pokoju, gdzie mieszają teraz Wietnamczycy, żyła jedna para.
- O. – Ucieszyłam się. Zmiana tematu!
- Tak, tak. Kobieta miała na imię Weronika. To była taka dobra kobieta, w moim wieku. Cicha, spokojna, sprzątała czasem.
- Utrzymujesz z nią kontakt?
- Nie. Nie żyje. Po prostu nie obudziła się rano, jej chłopak znalazł ją martwą w łóżku, gdy wrócił z pracy.
- U.
- Bardzo płakałam po jej śmierci.
- No tak.
- I wiesz co Ani, jak ja powiem tej Wietnamce, że kobieta zmarła w jej pokoju, to się już na pewno wtedy wyprowadzi.

Gabriela odłożyła problem na przyszłość – kilka dni później wyleciała na miesiąc lub dwa do Brazylii. Tego dnia, kiedy usłyszałam o tajnej broni, Gabriela wysłała mi maila. Chciała upewnić się, że będziemy w kontakcie podczas jej wyjazdu.
Mail jak najbardziej zadziałał. Na jego końcu moja sąsiadka zamieściła piękny cytat z Matki Teresy z Kalkuty. To jego mniejsza część:

Często ludzie są egocentryczni, nielogiczni i nierozsądni.
Wybacz im mimo wszystko.
Jeśli jesteś dobry, ludzie mogą oskarżyć się, że jesteś samolubny, interesowny. Bądź dobry mimo wszystko.
Jeśli jesteś szczery i uczciwy, ludzie mogą Cię oszukiwać. Bądź szczery mimo wszystko.

I z tym przesłaniem zostawiam Was na Święta. 

czwartek, 8 grudnia 2011

Dobra, bo polska

Powrót z imprezy.
- Czekałem na ciebie przez całe moje życie – mówi, spoglądając na mnie lśniącymi, brązowymi oczami. Płyniemy granatową taksówką przez wąskie uliczki, za zaparowanymi szybami świta. 
- Jeśli ja tobie też się podobam, podwiozę cię do domu za darmo – kontynuuje arabski kierowca. Pomyślałam, że mam dość. 
- To nie jest śmieszne. Wysadź mnie tu i teraz.

Jak taksówkarz zapałał do mnie tak nagłą miłością? 
Spytał, skąd jestem. 

Polskie dziewczyny, kobiety, matki-Polki, Emigrantki! 
Co Wyście zrobiły?? Co wyczyściłyście i jak dokładnie, i co ugotowałyście? Jak miłe byłyście i ile z Was, skoro faceci z różnych krajów na hasło ‘Polka’, myślą ‘żona’, a przynajmniej ‘sex’?? 

Nienawidzę. Nienawidzę tego. Cleaning, washing, POLISH. 

I dlatego następnym razem będzie to wyglądać tak:
- Skąd jesteś? – spyta taksówkarz z nadzieją, że skoro jestem biała i mam śmieszny akcent, to może z krainy wzorowych gospodyń?
- Z Estonii.
- O. – zdziwi się on i spyta, żeby gadka i pożądanie nie zgasły:
- Masz chłopaka?
- Niestety, nie mam. Miałam męża, ale go zabiłam, bo przesolił zupę.
- To nie jest śmieszne. Weź moją taksówkę, wysiadam tu i teraz.

Dlaczego Anka nie napisała jeszcze nowego manifestu feministycznego? – zastanawiacie się z pewnością. 

Otóż Panowie, obroniła Was przed siarczystym smaganiem z pióra pewna czterdziestoletnia kobieta, która dosyć długo próbowała się ze mną umówić na wspólne jedzenie owoców. 
Zagadała do mnie wtedy, gdy myłam podłogę w restauracji. 
Magia polerowania. 



niedziela, 4 grudnia 2011

Pubsko


Na horyzoncie pubu pojawili się dawno wyczekiwani Anglicy. W całej UK jest ich ponad 80% , ale jakoś nie miałam okazji porozmawiać. Kilka razy udało mi się zagadać do Brytyjek w szatni na siłowni, w drodze z sali wykładowej do pierwszego rozwidlenia korytarza, chwilkę w pracy. To dialogi krótkie, ogólne i oględne. 
Zbyt krótkie, bym w pełni oswoiła się z brytyjskim akcentem. Efekty? Proszę bardzo.

Biegam sobie po schodach w wypłowiałym zielonym podkoszulku XXL, zielonej zapasce i z rękami uginającymi się od kości kurczaków na talerzach. Jestem w pracy.
Dwie Brytyjki i Brytyjczyk mniej-więcej w moim wieku, wdają się ze mną w pogawędkę po tym, jak stłukli solniczkę.
Od słowa do słowa pojawia się pytanie:
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Super! Mam przyjaciółkę z Polski. – mówi chłopak z tatuażami na szyi – Jest dziwką. (She’s a whore).
Kości na talerzu zadrżały z oburzenia.
- Jest dziwką?! – pytam. Tym razem oni zadrżeli. Ze śmiechu.
- Nie, nie! Powiedziałem: jest gorąca. (She’s hot).
I mnie było gorąco.

Ad rem, ad pub. Na horyzoncie pojawili się dawno wyczekiwani Anglicy. 
Tak to już zwykle funkcjonuje, że Brytyjczycy trzymają się razem, europejscy emigranci razem, Hindusi razem, itd. Ale ci dwaj do nas zagadali.

Dobrze się złożyło, że jestem z Polski, bo oni akurat szukają miejsc w Europie Wschodniej, gdzie można mieć dobrą zabawę.
Mówię, że w Krakowie jest kiepsko. (Miałam nieco do czynienia z rozgniatającymi wszystko na swojej drodze pijanymi, poprzebieranymi za baletnice czy kuchareczki Angolami).  
- Nuda.  
- To w Warszawie lepiej? – pyta.
Podszedł mnie. Za długo mieszkałam w Krakowie, żeby to powiedzieć.
- Lepiej w Krakowie. Można mieć dużo fanu… A nie myślałeś o Pradze? Wspaniałe miasto!
Bronię Cię Krakówku i wszystkich klientów i spokojnych turystów, którzy opuszczają swoje knajpki i restauracje, gdy robi się zbyt głośno.

Ale już pyta o ceny. Wracamy do Krakowa.
Andrew wyznaje:
- Szczerze mówiąc, to o Krakowie wiem tylko tyle, że był w nim obóz koncentracyjny…   
O cholera, historyk mi się trafił. Wie o Płaszowie!? Przecież nawet Polacy nie...
- Ten obóz się nazywa Auschwitz, czy jakoś tak? - upewnia się.
- Y-yy.

Zabawne. Tyle walczymy o zmianę „polskich” obozów zagłady na „niemieckie”, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy Auschwitz przeniósł się do Krakowa. Tylko - co z tym teraz zrobić?
Oświęcim nie będzie chciał się promować jako miasto dawnego obozu koncentracyjnego. Krakowowi nie wypada się odcinać od takiej historii.

Wygląda na to, że muszę częściej chodzić do pubów.