sobota, 31 grudnia 2011

Po karpiu - sumowanie


W czasie mojego pobytu w Polsce, mimo świątecznej atmosfery straciliście nadzieję – nadzieję na nowy wpis. Statystyki bloga sytuują się na poziomie chodnika niczym żarty Konrada.

Wróciłam do Londynu z powracającymi i cisnącymi się na klawisze pytaniami: „Dlaczego Baszta była zamknięta w Boże Narodzenie?”, „Dlaczego zawsze nad Olkuszem wiszą ciemne chmury?”, „Dlaczego kebab jedzony na mrozie tak szybko stygnie?”, „Dlaczego w Krakowie muszą być gołębie?”, „Dlaczego samoloty muszą latać?” i wreszcie - „Dlaczego Llosa Vargas potrafi całe dwie strony zapisać pytaniami retorycznymi, skoro nawet ich czytanie jest męczące?”.

Ale przestanę już bawić się w Szacownego i Lubianego przez Monikę Zapałową Noblistę, bo czas otworzyć drugi rozdział londyńskich wojaży.

Koniec części pierwszej symbolizuje nie tylko pobyt w Polsce, ale też rzucenie pracy i ostateczne potwierdzenie istnienia polskiej sieci, a wręcz polubienie jej (patrz: znalezienie nowej pracy). Tyle z symboli, bo do innych końców daleko, a o wiązaniu końca z końcem już wspomniałam (znalezienie nowej pracy).

Tutaj kolejny ukłon w stronę Moniki. Nauczyłam się kilku hiszpańskich słówek przed wylotem na Teneryfę. Znam już: iglesias, czyli kościół, kura - ksiądz, prostitues - prostytutki, a do tego birra, czyli piwo i tapas - zakąska do trunku.

Skąd taki dobór słów? Byłam na wycieczce - zorganizowanym ‘pub crawl’, tj. czołganiu się od pubu do pubu. Z hiszpańskim przewodnikiem. 
Dla Wujka, martwiącego się często przewijającym się przez blog motywem alkoholu, dodam, że konsumpcja odbywała się również po hiszpańsku, z małych szklaneczek, czyli cane, a celem podnoszenia ich do ust była degustacja.

I taką właśnie małą szklaneczką do delektowania się wznoszę toast za Nowy Rok! Wyznaczam wszystkim plan minimum – przeżyć. Cała nadbudowa Wasza! 

piątek, 16 grudnia 2011

Opowieść wigilijna


Życie domowe toczyło się bez mojego udziału. Zajęta wieloma sprawami, powoli stawałam się gościem we własnym pokoju - abonentem miesięcznego karnetu Bed&Breakfast. Nie dostrzegłam, że nad domem zebrały się czarne chmury, z których - zamiast puddingu, leje się czarnymi strugami nienawiść. Wybuchła wojna domowa.

A gdzie wojna, tam konspiracja. Gabriela zaczęła wychodzić ze swojego pokoju za każdym razem, gdy słyszała, że schodzę po schodach. Chce mnie widzieć. Chce mieć sojuszników.

Niby nic nowego – zawsze się zamieniło parę zdań w kuchni przy kręceniu jajecznicą.
Tylko teraz, zamiast beztroskich rozmów o niczym, Gabriela szarpie mi nerwy wszystkim, co związane z Wietnamczykami.

Narzeka na nich. Bo są głośni. Bo robią imprezy. Bo nie gaszą światła, zostawiają brudne naczynia koło zlewu i – moje ulubione – kładą stopy na krzesłach podczas jedzenia.

To jojczenie spływa po mnie razem z resztkami jajecznicy do zlewu. Wietnamczyków lubię, nie przeszkadzają mi, a nawet jak podwędzą widelec, to wiem, gdzie go szukać. 
Ale Gabriela mieszka na wprost nich i ma problem. Nie może spać, denerwują ją naczynia, światło, głosy i odgłosy. 
Korki w uszach nie pomogły. 
Porozlepiane po całym domu kartki w stylu ‘Proszę gasić światło’ , ‘Nie marnuj wody’ - nie pomogły.

Dlatego Gabriela znów maszeruje po kuchni w butach na obcasach i co chwilę wskazuje nowe efekty wietnamskiego sabotażu. Wreszcie zatrzymuje się, przekręca na obcasie w moją stronę i mówi:
- Chcę napisać list do właściciela, żeby ten przysłał swoją matkę, żeby ta zrobiła zebranie mieszkańców domu i powiedziała, co można, a co nie. Żeby był spokój.
Przerwałam kręcenie jajami.
- Próbowałaś z nimi rozmawiać? To są mili ludzie, na pewno nie zdają sobie sprawy, że ci przeszkadzają.
Nic nie odpowiedziała, wyraźnie zajęta snuciem dalszych planów. Odmaszerowała.

Tymczasem z coraz mniejszym apetytem myślałam o śniadaniu. Trwał show brudnych naczyń, pokazywanych dramatycznym gestem i brutalne obgadywanie. A ja swoje – porozmawiaj, nie przejmuj się tak,  przepraszam, ale już muszę iść do siebie, bo.

Gabriela zamęczała również Alego, który obiecał ze sprawcami chaosu porozmawiać o hałasach. Ale Ali już nie musi, bo oto Gabriela znalazła niezawodne rozwiązanie problemu.

Pewnego razu obracałam smutne plasterki parówki na drugą stronę i nasłuchiwałam stukania obcasów. Wreszcie jest. Wchodzi Gabriela. Białko mi się ścięło nie tylko na patelni. 
- Ani, a wiesz, że zanim się Polacy wyprowadzili z pokoju, gdzie mieszają teraz Wietnamczycy, żyła jedna para.
- O. – Ucieszyłam się. Zmiana tematu!
- Tak, tak. Kobieta miała na imię Weronika. To była taka dobra kobieta, w moim wieku. Cicha, spokojna, sprzątała czasem.
- Utrzymujesz z nią kontakt?
- Nie. Nie żyje. Po prostu nie obudziła się rano, jej chłopak znalazł ją martwą w łóżku, gdy wrócił z pracy.
- U.
- Bardzo płakałam po jej śmierci.
- No tak.
- I wiesz co Ani, jak ja powiem tej Wietnamce, że kobieta zmarła w jej pokoju, to się już na pewno wtedy wyprowadzi.

Gabriela odłożyła problem na przyszłość – kilka dni później wyleciała na miesiąc lub dwa do Brazylii. Tego dnia, kiedy usłyszałam o tajnej broni, Gabriela wysłała mi maila. Chciała upewnić się, że będziemy w kontakcie podczas jej wyjazdu.
Mail jak najbardziej zadziałał. Na jego końcu moja sąsiadka zamieściła piękny cytat z Matki Teresy z Kalkuty. To jego mniejsza część:

Często ludzie są egocentryczni, nielogiczni i nierozsądni.
Wybacz im mimo wszystko.
Jeśli jesteś dobry, ludzie mogą oskarżyć się, że jesteś samolubny, interesowny. Bądź dobry mimo wszystko.
Jeśli jesteś szczery i uczciwy, ludzie mogą Cię oszukiwać. Bądź szczery mimo wszystko.

I z tym przesłaniem zostawiam Was na Święta. 

czwartek, 8 grudnia 2011

Dobra, bo polska

Powrót z imprezy.
- Czekałem na ciebie przez całe moje życie – mówi, spoglądając na mnie lśniącymi, brązowymi oczami. Płyniemy granatową taksówką przez wąskie uliczki, za zaparowanymi szybami świta. 
- Jeśli ja tobie też się podobam, podwiozę cię do domu za darmo – kontynuuje arabski kierowca. Pomyślałam, że mam dość. 
- To nie jest śmieszne. Wysadź mnie tu i teraz.

Jak taksówkarz zapałał do mnie tak nagłą miłością? 
Spytał, skąd jestem. 

Polskie dziewczyny, kobiety, matki-Polki, Emigrantki! 
Co Wyście zrobiły?? Co wyczyściłyście i jak dokładnie, i co ugotowałyście? Jak miłe byłyście i ile z Was, skoro faceci z różnych krajów na hasło ‘Polka’, myślą ‘żona’, a przynajmniej ‘sex’?? 

Nienawidzę. Nienawidzę tego. Cleaning, washing, POLISH. 

I dlatego następnym razem będzie to wyglądać tak:
- Skąd jesteś? – spyta taksówkarz z nadzieją, że skoro jestem biała i mam śmieszny akcent, to może z krainy wzorowych gospodyń?
- Z Estonii.
- O. – zdziwi się on i spyta, żeby gadka i pożądanie nie zgasły:
- Masz chłopaka?
- Niestety, nie mam. Miałam męża, ale go zabiłam, bo przesolił zupę.
- To nie jest śmieszne. Weź moją taksówkę, wysiadam tu i teraz.

Dlaczego Anka nie napisała jeszcze nowego manifestu feministycznego? – zastanawiacie się z pewnością. 

Otóż Panowie, obroniła Was przed siarczystym smaganiem z pióra pewna czterdziestoletnia kobieta, która dosyć długo próbowała się ze mną umówić na wspólne jedzenie owoców. 
Zagadała do mnie wtedy, gdy myłam podłogę w restauracji. 
Magia polerowania. 



niedziela, 4 grudnia 2011

Pubsko


Na horyzoncie pubu pojawili się dawno wyczekiwani Anglicy. W całej UK jest ich ponad 80% , ale jakoś nie miałam okazji porozmawiać. Kilka razy udało mi się zagadać do Brytyjek w szatni na siłowni, w drodze z sali wykładowej do pierwszego rozwidlenia korytarza, chwilkę w pracy. To dialogi krótkie, ogólne i oględne. 
Zbyt krótkie, bym w pełni oswoiła się z brytyjskim akcentem. Efekty? Proszę bardzo.

Biegam sobie po schodach w wypłowiałym zielonym podkoszulku XXL, zielonej zapasce i z rękami uginającymi się od kości kurczaków na talerzach. Jestem w pracy.
Dwie Brytyjki i Brytyjczyk mniej-więcej w moim wieku, wdają się ze mną w pogawędkę po tym, jak stłukli solniczkę.
Od słowa do słowa pojawia się pytanie:
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Super! Mam przyjaciółkę z Polski. – mówi chłopak z tatuażami na szyi – Jest dziwką. (She’s a whore).
Kości na talerzu zadrżały z oburzenia.
- Jest dziwką?! – pytam. Tym razem oni zadrżeli. Ze śmiechu.
- Nie, nie! Powiedziałem: jest gorąca. (She’s hot).
I mnie było gorąco.

Ad rem, ad pub. Na horyzoncie pojawili się dawno wyczekiwani Anglicy. 
Tak to już zwykle funkcjonuje, że Brytyjczycy trzymają się razem, europejscy emigranci razem, Hindusi razem, itd. Ale ci dwaj do nas zagadali.

Dobrze się złożyło, że jestem z Polski, bo oni akurat szukają miejsc w Europie Wschodniej, gdzie można mieć dobrą zabawę.
Mówię, że w Krakowie jest kiepsko. (Miałam nieco do czynienia z rozgniatającymi wszystko na swojej drodze pijanymi, poprzebieranymi za baletnice czy kuchareczki Angolami).  
- Nuda.  
- To w Warszawie lepiej? – pyta.
Podszedł mnie. Za długo mieszkałam w Krakowie, żeby to powiedzieć.
- Lepiej w Krakowie. Można mieć dużo fanu… A nie myślałeś o Pradze? Wspaniałe miasto!
Bronię Cię Krakówku i wszystkich klientów i spokojnych turystów, którzy opuszczają swoje knajpki i restauracje, gdy robi się zbyt głośno.

Ale już pyta o ceny. Wracamy do Krakowa.
Andrew wyznaje:
- Szczerze mówiąc, to o Krakowie wiem tylko tyle, że był w nim obóz koncentracyjny…   
O cholera, historyk mi się trafił. Wie o Płaszowie!? Przecież nawet Polacy nie...
- Ten obóz się nazywa Auschwitz, czy jakoś tak? - upewnia się.
- Y-yy.

Zabawne. Tyle walczymy o zmianę „polskich” obozów zagłady na „niemieckie”, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy Auschwitz przeniósł się do Krakowa. Tylko - co z tym teraz zrobić?
Oświęcim nie będzie chciał się promować jako miasto dawnego obozu koncentracyjnego. Krakowowi nie wypada się odcinać od takiej historii.

Wygląda na to, że muszę częściej chodzić do pubów. 

środa, 30 listopada 2011

Po wizycie hydraulika


To mogę umyć tę głowę czy nie?



Pewnie nie, bo karteczkę zostawił ten sam hydraulik, który naprawiał przeciekający sufit. 
Wtedy wyłączył wodę dokładnie w momencie, gdy kończyłam myć zęby. Podeszłam do niego z pianą na ustach i pytam:
- Gdzie woda?
A on patrzy i nie rozumie. Dodatkowo mnie to wpieniło. 
- No water, no water! - macham szczoteczką w kierunkach kranu i podcieram ręką podbródek.
Zdziwił się i zapewnił, że zimnej nie wyłączył. 

wtorek, 29 listopada 2011

Wszystko OK.


Zumba mi się podoba. Jest energetyzująca, śmieszna i co najlepsze - w przeciwieństwie do Krakowa przychodzą też chłopaki – to gwarancja dodatkowego ubawu na widok ich ruchów bioderkami. 
Niestety, nie wszyscy faceci są równie pocieszni i zamiast Zumby czas zacząć chodzić na Mauy Thai.

Nastrój miałam kiepski, odkąd Murzyn z Arabem dosyć nachalnie zapraszali mnie do białego Ferrari podczas nocnego powrotu z pracy. Teraz humor mam jeszcze gorszy, odkąd zaczęłam szukać informacji, gdzie ja właściwie mieszkam i czego się mogę spodziewać. Ponieważ mieliśmy swego czasu na Pracowni prasowej zajęcia z researchu, wiedziałam, że najlepiej pytać tych, co tu mieszkają.  

Podsumowanie badań:
Mieszkam w OK. dzielnicy.

Ale co znaczy ‘OK.’?
Działa to mniej więcej tak samo jak odpowiedź na ‘How are you?’. Dla przykładu: 
- How are you?
- I’m OK. (Ukradli mi samochód).
- How are you?
- I’m OK. (Cierpię na bezsenność).
- How are you?
- I’m OK. (Nie mogę na ciebie patrzeć, zaprzańcu jeden).

Więc mieszkam w OK. dzielnicy. Za dnia mogą mnie tylko okraść. W nocy i wieczorem muszę zostać w domu. Unikać przejść podziemnych. Nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Nie rozmawiać. Chodzić po oświetlonych ulicach i równocześnie unikać latarń.

Moja dzielnica nie jest ani zbyt bogata, ani zbyt biedna. To dobrze. Co można spotkać w biednej – próbka w poprzednim poście. Z kolei do bogatych osiedli lubią podjechać na rozbój autobusem bandy z biednej dzielnicy.
Moja współlokatorka mieszka tu 4 lata i nic złego jej się nie zdarzyło. Instruktor Mauy Thai mieszka w tej dzielnicy 15 lat i był zaatakowany 8 razy. Ja nazywam się Anka i chcę zaniżać statystyki.

Pytam więc premiera Wielkiej Brytanii:
- Panie premierze, jak żyć?
Przyznaje szczerze, że nie może mi pomóc.

Muszę sobie radzić sama. Mój gaz pieprzowy został w Polsce i teraz nosi go Ulka. Poprosiłam ją o oddanie go i wysłanie do Londynu, dla amortyzacji obwiązanego kabanosami.
- A czy gaz pieprzowy jest legalny w UK? – pyta. Pomyślałam, że chce mieć kabanosy tylko dla siebie.
Ale nie. Obowiązuje tu całkowity zakaz noszenia broni, przy czym słowo ‘broń’ jest nieograniczonym pojęciem. Według prawa, coś co nie było zaprojektowane jako broń, ale zostało użyte w charakterze ofensywnym lub defensywnym, automatycznie się nią staje. Noże, pistolety, gaz pieprzowy, śrubokręty…  
Ja noszę trybuszon (to do pracy, Panie Władzo).

A teraz kilka pomocnych cytatów z forum Mojawyspa.co.uk:

Dozwolone:

Jedyne co jest legalne to spray barwiacy, zafarbuje on kogos na dobre pare dni.

Odpowiedź:  Czyli ktos do mnie z nozem a ja do niego z farbka  

Chyba jednyna szansa, ze zabije go smiechem...

Alternatywy:

nawet uzycie dezodorantu w obronie moze sie zakonczyc pozwem do sadu.

chyba pozostanie nam nosic przy sobie tylko personal alarm (taki brelok co wyje glosno po uruchomieniu)

Sama prawda:

Po pierwsze zanim przecietna kobieta znajdzie paralizator w swojej wielkiej torebce to może być za pózno.

I zamiast pointy: 

A z cegłą, w torebce na długim pasku, można chodzić?

Odpowiedź: nie ponieważ na pasku mógłbyś powiesić napastnika.

wtorek, 22 listopada 2011

Chłód sobotniej nocy


TŁO AKCJI

Kiedy miałam kupiony bilet Kolei Transsyberyjskiej do Nowosybirska, wielu było gotowych zakładać się, jaki będzie kolor plastikowego worka, w którym wrócę do Polski.
Kiedy zarezerwowałam lot do Londynu, ręce niemal wyciągały się do gratulacji i wszyscy się cieszyli, że wyjeżdżam na długo i daleko. I to do cywilizowanego kraju.

No to macie tę swoją Cywilizację!
Londyn to miasto, które żyje w dzień i śpi w nocy. Imprezy dłuższe niż do północy można znaleźć w ścisłym centrum, a i to głównie w weekendy. Nocami ulice są puste, a ci, którzy się pojawiają, nie wyglądają na zagubione owieczki.

Londyn jest najdokładniej monitorowanym miastem świata, jednak CCTV nie działa w przejściach podziemnych. Wieczorne powroty do domu skazane są na skoki adrenaliny – można wybrać między przejściem podziemnym albo biegiem przez duże skrzyżowanie, licząc na to, że znów się uda.

W dodatku ta cywilizacja legła w śmieciach. Najgorzej – znów   w przejściach podziemnych, ale śmieci różnego gabarytu są wszędzie. Nawet w Museum of Modern Art, gdzie można obejrzeć kilkunastominutowy filmik prezentujący kubeczki, puszki, czy ołówki turlające się pod wpływem wiatru po ulicach i chodnikach.

AKCJA

Pojechałam na drugi koniec Londynu do Valerie. Ten gorszy koniec, jak się okazało. Podróż trwała blisko dwie godziny – najpierw metro, potem pociąg. Wysiadłam w Woolwich po zmroku. To biedna dzielnica doków, gdzie mieszkają głównie czarni. Jest to jedna z najbardziej patologicznych dzielnic w Wielkiej Brytanii – tłumaczy Valerie, gdy idziemy wzdłuż długiej ulicy z wielkimi blokami z cegły po obu stronach.  

Dochodzimy do raju – kolorowego luksusowego bloku z ochroniarzem przy wejściu. Raj składa się z dwóch budynków, między które Tamiza wdziera się równym, sztucznym korytarzem. Żeby szumem koić nerwy.
Mieszkanie jest świetne, też takie chcę. W ogóle nie rozumiem Valerie, która nigdy nie chce wracać sama do domu – dzielnica spokojna, czysta, dobrze oświetlona, nocne autobusy, małe centrum handlowe w pobliżu.

O 2 w nocy decydujemy się iść do jamajskiego klubu, w którym spodziewamy się wyłącznie przyjaznych czarnych mieszkańców osiedla z dredami. (Żeby zdementować plotki o moim braku rozsądku, przyjmijmy, że była z nami jeszcze grupa kolegów z siłowni.)

Klub jest zamknięty na głucho (sobota, wieczór). Nie ma kogo spytać, czy coś jest otwarte. Błądzimy we mgle.

Wreszcie są! To grupa jakiś 10 facetów i dwie prostytutki na zakręcie. Nawet nasi koledzy z siłowni poczuli się niepewnie. Całe szczęście, kilanaście metrów dalej zobaczyłyśmy światło. Murzyn w turkusowej bluzie zaprasza nas do środka. Znane alkohole wiszą nad barem w wielkich butelkach, turkusik szybko myje w zlewie szklanki i pyta, co podać. Dalej pijemy whiskey.

Siadamy na pluszowych krzesłach przy jednym ze stołów złą ceratą owianych. Oprócz nas w barze są wyłącznie czarni faceci.
Na każdym stole stoi duże mydło do rąk, antybakteryjne, w płynie. Jest telewizja. Nikt nas nie zaczepia, ale pijemy szybciej, niż się da. Jeden facet co chwilę wali kuflem o stół. Większość z nich głośno rozmawia przez telefony.

Jednak ktoś nas zaczepia. To Iwona.
- Jesteście z Polski?
- Ja jestem, skąd wiedziałaś?
- Pomyślałam, że jak białe dziewczyny przyszły tu, to muszą być z Polski.

Siada z nami. Nie rozumiałam jej ani po polsku, ani po angielsku i nie była to kwestia języka, którego używała. Myślę, że ona też niewiele rozumiała i to jest jej błogosławieństwo.

Iwona co chwilę wpatruje się małymi oczkami w złotą obrączkę, błyszczącą, jak złote łańcuchy czarnych siedzących w barze. Przyjechała do Londynu kilka miesięcy temu.
Męża Nigeryjczyka poznała w Warszawie, pokochali się od pierwszego wejrzenia i po czterech miesiącach ślub stał się faktem.
A gdzie mąż? A w Warszawie, a ona czeka na niego i trochę sobie tu w kuchni pomaga, a trochę tak, wiecie, dziećmi się zajmuje i jak tylko lepiej się nauczy angielskiego, to znajdzie sobie jakąś, wiecie, lepszą pracę.   

Pożegnałyśmy się z Iwoną i z naszymi domniemanymi kolegami z siłowni i wróciłyśmy do luksusowego mieszkania. Owszem, do raju, ale w środku piekła.

A elegancki i uprzejmy ochroniarz apartamentów pracuje tu sześć dni w tygodniu. Wstaje codziennie o 4 rano, żeby być na 7 w pracy i wraca do domu po przed północą.

piątek, 18 listopada 2011

Okradziona kabaretowo


Tak, wiem. Zło czai się wszędzie, złodziejem może okazać się twój najbliższy przyjaciel, a oszusta spotkasz i w niebie. Zło, złodziejstwo i oszustwo to mocne słowa. Dlatego to, co mnie spotyka, wolę nazywać kabaretem. W każdym razie mam ubaw.

Litania krzywd.

  • Kilka dni temu zniknął z kuchni mój widelec. Nie było to srebro rodowe Bigajów, a aluminium z Careffoura. Miał za to dużą wartość użytkową - teraz jem wszystko łyżką.
  • Kilka rolek temu współlokatorzy zaczęli mi podbierać papier toaletowy. Myślałam, że jak będę zawijać pedantycznie koniec papieru w trójkąt, to poczują respekt (robił tak jeden psychopata w filmie „Sypiając z wrogiem”). Niestety, filmu nie oglądali i nie silą się nawet na maskujące występek orgiami.
  • Kilkadziesiąt pompowań mydła do rąk temu, zauważyłam, że i ono stało się wspólne. Tu współlokatorzy okazali się nawet pomocni – gdy się kończyło, dolali do butelki wody i rozcieńczyli resztkę. Zapominam podziękować.

Nie pisałabym o tym, bo jaki mam interes w chwaleniu się swoją małostkowością?
Ano, muszę się wyżalić. Nie pisze się łatwo, odkąd ręce mi opadły, ale:
  
Dzisiaj ktoś, z kim pracuję, znalazł w mojej torbie w pomieszczeniu pracowniczym batonika i banana. I zjadł.

środa, 16 listopada 2011

Przygniotła mnie piramida


Co u Was nowego słychać, bo u mnie nic nowego nie słychać – pisał Miłosz Biedrzycki. Bo nie był w Londynie.  

Przyznaję. To miasto, studia, praca, audycje BBC i… siłownia (powracający motyw Bigajbiegaj), są wyczerpujące. A tak się złożyło, że w kwestii pisania bloga odwieczny dylemat mieć czy być został dawno rozstrzygnięty. Trzeba mieć Internet i być przed laptopem.

Siedzącego przed komputerem blogera kłuje w ramię czubkiem piramidy potrzeb sam Maslow. Bo żeby być piszącym, należy: jeść, pić, wyspać się, zarabiać, kochać, lubić, szanować i dopiero na końcu – pisać posty. Zjedz tosta zamiast pisać posta (trzymam też formę intelektualną).

Ponieważ widmo Maslowa chwilowo się oddaliło, korzystam z okazji i piszę na skróty, w punktach, co się dzieje.

1.     Odpowiadam na rozterki mamy, zastanawiającej się, czy mongolski ulubieniec Polaków, Bilguun (ostatnio znany z „Tańca z gwiazdami”), jest autentycznie sympatyczny, czy może to tylko medialny image. 
      Poznałam jego koleżankę (też z Mongolii) i przekazuję już wszystkim mamom– tak, Bilguun jest sympatyczny także prywatnie.

2.     Widziałam bohaterów w dużym stężeniu. Mniej więcej czterech na metr kwadratowy. A był to widok z balkonu teatru Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. To byli CI emigranci z czasów II wojny światowej – mocno posunięci w wieku ludzie, którzy ubrani w garnitury i z medalami przypiętymi do marynarek przyszli świętować Święto Niepodległości. Całe rzędy wypełnione historiami. 

3.     Na sali było zaledwie kilkanaście młodych osób – wnuki prawdopodobnie potrzebowałyby tłumacza, by zrozumień debatę. I długich godzin, żeby zrozumieć tę datę.

4.     Debata była o Dmowskim i Piłsudskim. Nuda. Co to za debata, gdzie przeciwnikami są najwybitniejsi znawcy tematu, tacy, co zjedli zęby na badaniu dawnych polityków, a w dodatku odrzucają wszelkie insynuacje o faszyzmie, antysemityzmie czy służalczości wobec Rosji Dmowskiego? Co to za debata, gdzie zamiast kłótni i błota są argumenty? Wspaniała.

5.     Na debatę przyszedł Takijeden z flagą Polski, w białej koszuli i z wielkim plakatem czczącym Dmowskiego. Miał otwartą białą kopertę z krótkim przemówieniem w środku. Polskie echo. 
      Chciał pewnie wstać w środku debaty i zrobić zamieszanie, ale spasował w międzyczasie, widząc, że nie tylko nie ma dymu, ale i ognia. 
      Zresztą, kto jest w stanie przerwać pytania starszych ludzi, którzy do dziś chcą wierzyć, że Dmowski mógł przecież tego Lloyda Georga jakoś przekonać do Polski...

6.     Po debacie, zamiast wspomnianych fajerwerków, ciemną salę Teatru rozświetlił brokat gęsto rozsiany na długiej sukni śpiewaczki. Dama usiadła (właściwie – zasiadła w łunie reflektorów) przy fortepianie i zaczęła zachęcać widzów do wspólnego śpiewania pieśni patriotycznych. Wtedy ja spasowałam.

7.     Zamiast śpiewania pieśni patriotycznych z grupką Polaków w wieku niekombatanckim chcemy po Nowym Roku wynająć turecką restaurację i zorganizować karaoke z kolędami. 

A to wszystko przez potrzebę abstrakcji (w mojej piramidzie znajdującą się tuż obok jedzenia, snu i konieczności przekonania irańskiego sąsiada, że jestem złą kandydatką na polską clining&cooking wife).

A teraz przepraszam po raz drugi, ale podstawy piramidy mnie wzywają – ciągle nie mogę się pozbyć z rąk zapachu dressingu winegret do sałatek. I muszę dać odpocząć swojemu czerwonemu oku, które dziś zmęczyła wizyta sosu extra hot do kurczaka. 

piątek, 11 listopada 2011

Sceny rodzajowe płci męskiej

Kładę papierową torbę z kurczakiem na blat kuchni i mówię mu:
- Dam ci to pod warunkiem, że opowiesz mi swoje życie.   
Tak się zabieram do pisania socjologicznej biografii sąsiada z pokoju obok, a poza pokojem - z Arabii Saudyjskiej. Mam go jutro obudzić o 11, zadać pytania, które mi wydają się niewygodne (np. Ile żon ma twój tata?), a które powinny być dla niego chlebem powszednim. Od jutra chlebem z kurczakiem.

Kurczak jest oczywiście z pracy. Jedni wynoszą spinacze i papier do drukarek, inni kradną cegły albo tajne dokumenty. Ja mam swój obiad, który lubi pachnieć demaskatorsko w nocnym autobusie.
A w tych jest dźwięcznie i niewdzięcznie. Pewnej nocy przybył na piętro autobusu człowiek z gitarą, który serwował Beatlesów, Chubby Checkera i Nirvanę. Rozbujał znękanych imprezami i pracą ludzi. Zresztą, spójrzcie na niego: 



Ale muzyka nie zawsze łagodzi nastroje. Kolejnej nocy w zaparowanym autobusie N5 na miejscu człowieka z przebojami siedzieli goście, którzy grali na gigantycznej plastikowej butelce i brzdąkali bez ładu na gitarze. Odpalantowałam się od nich muzyczką i słuchawkami.

Ale dwóch czarnych współpasażerów słuchawek nie miało, więc wdało się z grajkami w dyskusję, w której fuck padało częściej niż listopadowe liście. Trwały te próby bicia rekordów w klnięciu przez kilka przystanków, aż wreszcie się uspokoiło. Bez mordobicia. Nikt nie grał i nie przeklinał.
Wreszcie ci z butlą zaczęli się zbierać. Gdy doszli do schodów, jeden Murzyn skalkulował, że schodzą, są ustawieni do niego plecami i w ogóle nic mu nie mogą zrobić. Zerwał się z krzesła i podbiegł do nich szybko a zwinnie z wyciągniętą przed siebie podeszwą buta.
Zakończyło się tęgim kopniakiem w chudy tyłek schodzącego ze schodów człowieka z butlą. Murzyn zdążył mu jeszcze napluć na głowę i pojechaliśmy, już w kompletnej ciszy, dalej.
Opluty wyglądał jak blondyn z musicalu ‘Hair’. Plujący wyglądał jakby chciał pluć jeszcze, więc przesiadłam się niżej.  

sobota, 5 listopada 2011

Koguty są Marsjanami

Kury są z Wenus, a koguty z Marsa – to jest napis na mojej firmowej koszulce, którą musiałam dziś wyprać. Wlałam podwójną ilość płynu do pralki, ale napis trzyma się mocno. Ja też się trzymam mocno, tylko na obiad zamiast odwiecznej piersi z kurczaka jem ryby.

Po pracy wracam do domu, który jest cichy i nudnawy, odkąd Polacy się wyprowadzili. Było mi smutno, gdy się pakowali. Wtedy Marek poradził mi, żebym szybko zajęła po nich dużą szafkę w kuchni, pojemnik na sztućce i wreszcie - przeniosła się na najwyższą półkę w lodówce.
- Zobacz, będziesz mieć światełko! - zademonstrował, otwierając lodówkę na oścież. 
- Wow!
I tak radośnie awansowałam w domowej hierarchii.

Kilka dni wcześniej skośnooka para wraz z szalonym landlordem (który zasługuje na odrębnego posta) oglądała pokój po chłopakach. Gdy tylko wyszli, zaczęłam ploteczki z Miriam.
- Ciekawe skąd są? Chyba z Japonii.
- Mam nadzieję, że nie z Chin.
- Dlaczego?
- Bo Chińczycy jedzą psy.
- Racja.
Pudło. Są z Wietnamu. Nie wiem, czy jedzą psy. W ogóle niewiele mogę o nich powiedzieć poza tym, że mają specjalną maszynę do gotowania ryżu. Więcej nie wiem, bo po pierwsze – mieszkają tu zaledwie kilka dni, a po drugie – boją się mnie.
Zaczęło się od tego, że wystraszyłam dziewczynę, kiedy schodziłam ze schodów. Tak, po prostu schodziłam ze schodów, a ona wychodziła z pokoju. Aż podskoczyła. Na drugi dzień weszła do kuchni, gdy gotowałam, znowu się przelękła i uciekła.
- Nie bój się mnie! – krzyknęłam za nią.
- W porządku! – odpowiedziała, ale nie wróciła. 

Natomiast chłopak skutecznie chowa się przez cały czas. Mignął mi tylko dziś jego śnieżnobiały szlafrok w kuchni. Lubię go za ten szlafrok, też taki miałam. 

czwartek, 3 listopada 2011

Londyn jest mały

Siedzimy na wykładzie. Valerie wykorzystuje zamieszanie podczas rozdawania kartek studentom:
- Wiesz, rozmawiałam wczoraj z kolegą z Indii. Opowiadał mi, że wracał w nocy do akademika i zaczepiła go dziewczyna, która szukała przystanku GPS-em. Spytała o drogę. Mówił, że był zszokowany, bo ktoś normalny nie wraca w nocy samotnie do domu, nie znając ani drogi na przystanek, ani nie wiedząc, gdzie ma wysiąść z autobusu. I wiesz, mówił, że ta dziewczyna miała krótkie włosy i była ruda. To byłaś ty, prawda?


Fajnie. Po miesiącu zaczynają o mnie krążyć legendy. A właściwie - prawdziwa historia.


Miałam problem, żeby wyjść z akademika. Impreza trwała w najlepsze, wódka, piwo i whiskey lały się strumieniami, w małej kuchni tłoczyło się jakieś 30 osób. Postanowiłam zniknąć po angielsku. Udało mi się opuścić kuchnię, ale na klatce schodowej natknęłam się na małą grupę butelkową.
- Wychodzę.
- Nie, nie, nie, niiieee, n.i.e., nienienie, nie--e ii-idź! – powstrzymują mnie. - Nie wracaj sama, poczekaj aż ktoś będzie szedł w twoim kierunku. Tu jest niebezpiecznie. Wiesz jak masz wracać?
- W sumie nie. Ma ktoś Internet w komórce? – chciałam sprawdzić nazwę przystanku, na którym mam wysiąść. Jechałam już kilka razy tym nocnym, ale zawsze od drugiej strony i zawsze mi mówili, że to już. Stop. Nie pamiętałam nazwy.
Ale Internet nie zadziałał. Więc mówię:
- Poradzę sobie, pa. Paa, papapa, p-a-a, papa.
- Nie, nie, nie, niiieee, n.i.e., nienienie, nie--e ii-idź!
Dowiedziałam się, jakie zagrożenia na mnie czyhają, obiecałam kilku osobom wysłać smsy, że cudownie dotarłam do domu.
Bardzo się o mnie troszczą, mili są. Do przystanku w każdym razie musiałam iść sama.


Szłam tą drogą na przystanek już pięć razy, z czego trzy tego dnia. Odległość od akademika – 400 metrów. Zabłądziłam. Nie zdziwiło mnie to (po więcej historii z cyklu ‘Ciekawe, gdzie mieszkam?’ odsyłam do Magdy Surosz). Pytam grupy ludzi, jak iść. Tłumaczą. Idę wąską a grząską ścieżyną, nagle – słyszę za plecami:
- Czekaj! – to wysoki Hindus, co mi drogę tłumaczył, odłączył się od swojej grupy. Chce mi pokazać przystanek. Nie mam wyboru. Czekam.
Jest ciemno, cicho, pusto. Nie ma nikogo poza nami. Częstuję go czekoladką. Nie chce zjeść. Moja czekoladka nie chce się przełknąć.


Rozmawiamy przez jakiś kwadrans. Dowiaduję się, że Hindus jest studentem, ma imię, którego nie jestem w stanie powtórzyć i że i tak czeka na kolegę, który powinien wysiąść z mojego nocnego.


Nadjeżdża wreszcie czerwona nadieżda (z ruskiego - ‘nadzieja’). Wysiadłam prawie na swoim przystanku.
Po powrocie do domu szybko napisałam smsa, żeby się już o mnie nie martwili i spokojnie bawili dalej.

wtorek, 1 listopada 2011

Dynia to za mało


Późnym wieczorem wracałam metrem do domu. Po lewej wielki Hindus w eleganckich butach bez skarpetek jadł mocno woniejącą kanapkę z mięsem. Ciamkał. Po prawej trwał Halloween. Siedziałam koło zakrwawionego typka, który rozmawiał z wampirem. Wampirowi kły utrudniały mówienie, więc wszystko powtarzał kilkakrotnie. Żeby było zabawniej, miał problemy ze słuchem. 
Na wprost siedziała wiedźma, a śmiech miała identyczny jak naciskana w brzuch kukiełka-czarownica. Darli się całą drogę, a nawet kładli na podłogę metra i cały czas robili zdjęcia.

Normalnie bym ich zabiła, ale przecież i mój Halloween właśnie się skończył – wracałam z nieziemskiego koncertu PJ Harvey. 

Bilet zamówiony w sierpniu, w dniu, kiedy Middlesex potwierdził, że mnie biorą na Erasmusa, wystarczył by zająć najdalsze i najwyższe miejsce od sceny. Mimo to udało mi się zrobić dobre zdjęcie PJ:


Koncert był w Royal Albert Hall.




PJ prawdopodobnie była przebrana za czarownicę, a w każdym razie była ubrana na czarno i coś czarnego sterczało jej z głowy. Z mojej odległości mogłam ją poznać tylko po głosie. I to wystarczyło. 



Po powrocie musiałam wrócić do tego niecnego świata i w 20 minut wyprodukować kilka komentarzy studenckich pseudoblogów na zaliczenie, żeby zamieścić je przed północą na stronie przedmiotu. Życie. 
I tu pozdrawiam Ulkę, co to mi zawsze sprawdza błędy, nawet jak chce spać i nawet jak jest to kolejny depresyjny tekst o bezrobociu wśród młodych ludzi, a ona szuka pracy.

Ja swoją pracę już znalazłam w kurczakowym fastfoodzie. Kukuryku i do przodu. 

niedziela, 30 października 2011

Fastfood face


Fastfoody i ich bezosobowi pracownicy zaczynają nabierać dla mnie ludzkiej twarzy. Niestety, jest to moja twarz.

Biegając z talerzami pełnymi kurzych kości, zbierając gołymi rękami kolejne tłuste chusteczki, którymi kolejni goście wycierali tłuste gęby i czyszcząc wszystko, co się da - wspomniałam.

Że byłam dobrą kelnerką. Taką miłą, nie okazywałam zniecierpliwienia i zmęczenia, a jeśli kogoś oblałam piwem, to tylko przypadkowo. I miałam niezłe napiwki. Wspominałam szkołę Króla Artura, otwieranie wina trybuszonem z całym teatrem degustacji, polerowanie kieliszków, wymienianie obrusów, muzykę Sinatry w Rubinsteinie i całą masę rytuałów i norm.

A tu? Tac nie ma, wkłada się paluchy do szklanki, gdy chce się je przenieść, wyciera się tysiące blatów jedną brudną ścierą. Klienci sami zamawiają jedzenie i nie zostawiają napiwków.

Kontakt z nimi jest przez to bardziej swobodny. Przykład. Kilku kolesi zjadło swoje kurczaki. Jeden z nich woła mnie i mówi, że porcje były za małe. To tak, jakby ktoś w McDonaldzie powiedział, że frytki są za krótkie. Myślałam, że żartuje.
- Ten kurczak był za mały.
- Kurczaki z reguły nie są dużymi ptakami.
- Ten kurczak był za mały, a jestem głodny!
- To możesz następnym razem zamówić indyka, jest większy! (Ponieważ sprzedajemy tylko kurczaki, wydźwięki tego zdania był raczej jednoznaczny).
Wtedy się włączyło dwóch pozostałych ziomali i już wszyscy darli się, że się nie najedli. Lider, obwieszony srebrem i sygnetami, mówi:
- Mam kurzą farmę, na której jest 5000 kurczaków i kto jak kto, ale ja wiem, jak duże są kurczaki!
- Może dasz nam 50% zniżki?? – drze się drugi.
- Jeśli nie żartujecie, pójdę po menadżerkę.
Nie żartowali, więc to ona musiała dyskutować z nieprzeciętnym farmerem o przeciętnej wielkości kury.

Tak bardzo nie chcę tu pracować, a tak bardzo muszę! Jutro się dowiem, czy biegam wystarczająco szybko, żeby mnie zatrudnić. Właściwie - słowo ‘zapierdalać’ lepiej oddaje charakter tej pracy.
  

  

piątek, 28 października 2011

Operacja "Korporacja"


Wysłałam maila z CV do Zary, bo na stronie pobliskiej galerii handlowej zobaczyłam, że chcą mnie zatrudnić. Załączyłam dla zwiększenia szans zdjęcie, jak to siedzę na kamieniu i marzę o pracy w korporacji.


Dwa dni temu zadzwonili z Inditexu (korporacja skupiająca m.in. Zarę, Bershkę, Stradivariusa). Obudzili mnie. Do tej pory się zastanawiam, na jakie pytanie odpowiedziałam „nie”. Później zadzwonili z restauracjobaru, żeby ustalić dzień próbny.

Rozmowy przez telefon są dla mnie największą plagą od czasów gołębi krakowskich. Tu wyjaśnię sekret popularności Londynu. 
Otóż ludzie na całym świecie noszą podkoszulki z serduszkami i napisem "Londyn", bo właśnie jego władze zdecydowały, że w mieście nie będzie szarych gruchających szatanów. Zostały złapane i przeniesione w „lepsze miejsce”. 
Jasne, nie byłyby gołębiami, gdyby i tak się nie pojawiały na chodnikach i nie zaglądały do hamburgerów – co prawda, z rzadka.
 
Do rzeczy. Postanowiłam wziąć restaurację, a do Zary pójść z ciekawości. Nie żałuję.
Dojechałam do centrum rekrutacyjnego w środku Londynu. Wpisałam się na listę podaną przez ochroniarza, uwzględniając datę i godzinę - co do minuty. Wspięłam się po marmurowych schodach. Uchylam drzwi -  na wprost mnie kilka kobiet zajmuje się dobrym wyglądaniem. Zapraszają mnie do sali i wręczają druk do wypełnienia. Siedzi tam już kilkanaście osób.

Wchodzi kobieta sukcesu, co to przeszła drogę od stania w przymierzalni do rekrutowania nowych dusz. Bo tu się robi kariery. Zagaduje:
- Wiecie co to jest Inditex?
- A jakie marki wchodzą w skład Inditexu?
- A które z nich są w Londynie?

Wreszcie gasi światło, puszcza film o szczęśliwych ludziach, pracujących w Inditexie. To jest to! – pomyślałam, słuchając, z jaką pasją kasjerzy opowiadają o wyzwaniach, równych szansach i atmosferze pracy, która sama donosi za ciebie ubrania z zaplecza.

Po filmie mamy czas na wypełnienie papierów. Zrobiłam to podczas filmu, więc zastanawiam się, jak by tu wyjść. Wszyscy piszą. From Zero to Hero zauważa mój ruch głowy i pyta się samymi ruchami ust:
- Skończyłaś?
Oddaję te papiery i chcę wyjść, ale ona sprawdza ze mną dane i dopytuje.
- Tylko w Brent Cross chcesz pracować? – rzeczywiście, zaznaczyłam zaledwie dwa sklepy na jakieś 30 z listy.

- Nie mam zaufania do metra. 
Rozbawiło ją to. Zrobiło mi się smutno, że wychodzę. Taka atmosfera!

Myślę, że to oni zadzwonili po godzinie, ale akurat podziwiałam narzędzia amputacyjne z (bodajże) XVII wieku w Museum of London i za późno chwyciłam za telefon. Wyświetlił się prywatny numer, tak ja wtedy, gdy mnie obudzili. Może jutro znów to zrobią?

Rekrutacja ma trzy etapy. Jeśli moje CV sprosta ich oczekiwaniom, zadzwonią, żeby umówić się na grupową rozmowę kwalifikacyjną. Jeśli im spasują moje grupowe odpowiedzi na pytania, zadzwonią, żeby zaprosić mnie na finał – rozmowę kwalifikacyjną oko w oko z menadżerem danego sklepu. A potem mogę zacząć pracę.

O co tyle Zachodu? 
Zakres obowiązków: obsługa klienta, promocja gadżetów, stanie w przymierzalni, czyszczenie podłóg, donoszenie ubrań.



PS Pisałam to wczoraj wieczorem. Tak, obudzili mnie znów dziś rano.