poniedziałek, 8 października 2012

Daktylem w łeb

Najpierw ubieram kilka warstw ubrań - wiadomo, w samolocie bywa zimno, a w razie wypadku zawsze to dodatkowa ochrona. Pancerna bluza z kapturem (kaptura można użyć jako spadochronu), grube jak stalowa blacha spodnie, buty odporne na wstrząsy i wodoodporna walizka ciągnąca się za mną jak ogon smutnego psa. Poczucia bezpieczeństwa jednak nie udało mi się osiągnąć, za to kolejny raz udało mi się wsiąść na pokład samolotu. Zaryczał silnik, wzbiliśmy się w powietrze. Całkiem chłodno jest tam, na górze i łatwiej o zimną krew.  

Przy lądowaniu widać z samolotu góry, na nich pojedyncze domki z basenami, czasem małe wioski, czasem nic. Autostrada lub rzeka odbija promienie słoneczne jak lustro. Andaluzja.  Komponują się z krajobrazem wielkie, nieregularne baseny znajdujące się na szczytach gór. I zastanawiają.

A to Franco zamontował zbiorniki wodne. I miał w tym cel.
- Deszczówka utrzymuje się w nich dłużej, bo im wyżej tym chłodniej - myślał dyktator - W Andaluzji jest gorąco jak w piecu. I ja chcę mieć z tego pieca świeże bułeczki! - uderzył ręką w głowę najbliżej stojącego urzędnika, a ten, lepki od potu, wyruszył wydawać dalsze polecenia. Andaluzja zajęła się karmieniem północnych regionów, produkcją wina i świnek, piwa i szynek, a reszta kraju rozwijała przemysł. 
W taki oto sposób udało mi się zjeść pomidora o smaku pomidora, zamiast zwyczajowego kawałka brytyjskiego plastiku o smaku awitaminozy.   

Kierowana pomidorową nostalgią, zajmę się Andaluzją od strony żołądka.

Vino joven por favor!
Wino jest tanie jak barszcz i takiż ma kolor. Biały lub czerwony. 
Lokalne wino jest zaskakująco mocne - typowy tu Pedro Ximenez smakuje jak słodki syrop i nie sposób wypić go wiele. Szukając świeżości w gorący dzień, proszę o wino białe - jest, ale tak intensywnie alkoholowe, że następnym wyborem jest woda. Do przepicia. Rozwiązanie problemu? Młode wino (Vino joven). Mniam, ale i tu są niespodzianki - raz dostałam mocne wino rozpuszczone w kieliszku zimnej wody.  

W Maladze odwiedziliśmy bar, w którym pracują starsi panowie o nieco chwiejnym kroku w koszulach z kołnierzykiem. Panowie wędrują od beczki do beczki i leją wina do butelek, a potem do niewielkich literatek. Stawiają je wtedy przed spragnionym człowiekiem na obszernej drewnianej ladzie.  Zapisują na niej kredą, ile się należy. Domawiasz? Zmażą dłonią kredę i poprawią rachunek. 



Niestety, miejsce to uległo modernizacji i wino leje się obecnie z drewnianych beczek. 


Gdzie tu modernizacja? Dawniej polewano tu prosto z kozich skór. Poniżej widać maszynę, która pompowała wodę do skór przyniesionych przez sprzedawców. Właściciel lokalu musiał mieć pewność, że zwierzę zostało wypatroszone perfekcyjnie i wino nie wycieknie. 


 A może to tylko legenda dla turystów? Chyba nie, bo maszyna stoi, a turystów wielu tu nie spotkałam. Przychodzą tu raczej prostym krokiem starsi panowie w koszulach z kołnierzykiem. Wychodzą krokiem zadowolonym.

Tapas por favor!
Tapas, czyli przystawki do napoju to być albo nie być baru. Ludzie przyjdą tam, gdzie tapas są większe i bardziej atrakcyjne. 
- Ale ja tego nie zamawiałem! - powie Anglik, kiedy po zamówieniu piwa przyniesie się mu kawałek tortilli, mięska z salsą czy pancettę. I wiedzieć nie będzie, czemu to dostał (komunikacja po angielsku z kelnerem bywa mozolna) dopóki nie zapłaci rachunku, w którym uwzględnia się tylko i wyłącznie piwo. I żałować będzie, że nie zjadł.  

Rzecz jasna, w miejscach turystycznych za wszystko trzeba płacić, jedzenia jest mniej,  a rachunek większy. W miejscu nieturystycznym za wino/piwo dla 8 osób z 8 kanapkami zapłacić trzeba 11 euro. Bueno? 

Tapas con ojos por favor!
Ojos to oczy. Oczy posiada większość zwierząt, o czym łatwo zapominamy, jedząc nasze kotlety i kiełbasy. O oczach przypomina dopiero zamówienie owoców morza. Krewetek, sardynek, wszelkich ryb. 

Jednak poczucie, że jestem obserwowana pojawiło się dopiero po przyniesieniu mi przez kelnera camarones - tych najmniejszych krewetek. Nie jest łatwo spotkać je w menu, bo ich połów jest rygorystycznie ograniczony. Spotkanie z nimi na talerzu też nie należy do prostych. Te małe czarne punkciki to nie pieprz, ale przerażone oczy. 




Po takim tapas z lubością można odpocząć przy talerzyku oliwek, a te są specjalnością  regionu. Wzdłuż autostrad można zaobserwować uczesane góry pokryte równymi rzędami drzew oliwkowych. 

Oliwki to nie śliwki - nie ma odmiany fioletowej i zielonej. Te fioletowe (czy też czarne) to te bardziej dojrzałe, wiszące miesiąc dłużej na drzewie. Zostawia się je na gałęziach tylko wtedy, gdy jest deszczowo - wtedy oliwki z małych a jędrnych przemieniają się w pulchne i mięsiste okazy. Bez deszczu rosną pomarszczone i nieciekawe. 

Hiszpanie mają w domach wiele naczyń na oliwę.  Inny rodzaj oliwy stosuje się do mięsa, inny do ryb. Jest i naczynie przeznaczone do filtrowania oliwy - w tej świeżo tłoczonej zwykle pływają oliwkowe farfocle. I lejek ważny jest, co by przelać oliwę z wielkiej butli do stołowych butelek. 

Typowe śniadanie to kawałek chleba podtopiony w oliwie z oliwek. I jest to smaczne.  
Masłem i olejem gardzi się.   

Uno toro por favor!
- Poproszę byka! 
Może nie należy to do częstych życzeń, ale zdarza się. Zwłaszcza po skończonej walce. Areny do corridy są stałym elementem krajobrazu niemal każdego miasta w Andaluzji. Po skończonej walce, tj. zabiciu byka, cielsko przenosi się bezpośrednio do rzeźnika, który płata byka na kawałki i sprzedaje, jeszcze ociekające krwią, uczestnikom widowiska. Na przykład popiersie dobrze prezentuje się w barze.


A oto bycza arena w Maladze:


Dodam tylko, że z głodu nie sposób umrzeć, bo w żołądku Hiszpanii łatwo znaleźć długie ulice po obu stronach obsadzone drzewami pomarańczowymi. Można też, jak mój kolega, dostać daktylem po głowie, czekając na przejściu dla pieszych na zielone światło. 


Daktyla też można zjeść. 

Atencion por favor! 
Na zakończenie - zdjęcia kaczki, co to idzie za pawiem przez ogrody Alcazaru w Sewilli. 






Gracias amigos!


środa, 26 września 2012

Champstead

Gdy kilka miesięcy temu zmieniałam pracę, zdecydowałam się na Hampstead – centrum Brytyjskości, piękną, spokojną i bogatą dzielnicę. Jedną z tak zwanych posh areas. Założenia: bogaci Brytyjczycy są świetnie wykształceni, ujmująco kulturalni i bezgranicznie uprzejmi. Tacy, przy których język mój się będzie strzępił w nieustających 'You are welcome' przy podawaniu kawki, ciasteczek, kanapki, bo podziękowania będą płynąć przy każdym ruchu tacy mej. 'You're welcome?'. Nic z tego. Welcome to Hampstead!



Katalog skarg i zażaleń d A do Z.


A! jak Aaaaaaaaaaaaaaaa!
Matki parkują swoje eksluzywne terenowe wózki w przejściu między kuchnią a ladą z ciastami. W poprzek coffe shopu. (Obijam się w sposób niewymuszenie ostentacyjny o wózki i podaję menu nad głowami wyjących jak wilcy bobasów).
- Aaaaaaaaaaaaaaa!
(Zbieram zamówienie. Bobas siedzi już przy stoliku na krzesełku dla dzieci, które przed chwilą przyniosłam. Mama prosi o kromkę z masłem i dżemem. 'To dla dziecka' – powtarza Madame kilkakrotnie na wypadek, gdyby przyszło mi do głowy dobić jej ten chleb i dżem do rachunku.)
- Aaaaaaaaaaaaaaaa!
(Przynoszę kawki i chlebek. Czaszkę mam w kawałkach, rozdartą krzykiem dziecka, które bierze się na przeczekanie.)
- Aaaaaaaaaaaaaaaa!
(Przedzieram się między wózkami do nowych klientów i krzyczę CO PODAĆ??. Kątem oka widzę jak Madame Mamusia daje dzidzi przykład, jak elegancko zjeść kromeczki. Sama prosi mnie o napełnienie gorącą wodą butelki dla dzidzi, do której następnie wkłada jakąś burą papkę)
- .........
(Zostaje po nich cisza i połowa papki rozmazana na stole.)

B jak Błoto
Zbyt wysokie wymagania muszą się kończyć rozczarowaniem. Jeśli ktoś przychodzi do coffe shopu i oczekuje serwisu godnego dobrej restauracji, czasu poświęconego mu na specjalne życzenia bez względu na rzesze innych klientów, prezentuje niemożność podejścia do kasy i zamówienia czegokolwiek, bo od tego ma kelnerki (nazwa mojego i mi równych stanowiska pracy to shop assistant - sprzedawca), to wiadomo, że zacznie się mieszanie z błotem. Potem oferuje się chamowi darmowy posiłek, kawkę czy ciasteczko, a sprzedawcy chwilkę na wolnym powietrzu, co by się uspokoił, nie wybuchnął.
- Dzień dobry Ser. Czy pan już zamówił?
- Tak, zamówiłem kawę, której nie mam. Ale chciałbym też jajecznicę. I proszę o szklankę wody z kranu.
Jest sobota, kilka zamówień na raz zbiera każda z nas. Sprawdzam. Bilet na kawkę dla Sera czeka cierpliwie na zrealizowanie przy maszynie do kawy. Przynoszę mu w drodze do kuchni wodę z kranu i z zadowoleniem informuję, że upewniłam się i jego kawa zostanie podana wkrótce, mamy duży ruch, stąd małe opóźnienia. Chcę odejść.

- Czy to sobie kpisz?! Chcesz powiedzieć, że mam czekać na kawę, w coffie shopie?! Od czego tu jesteście jak nie serwowania kawy??- czuję na sobie wzrok ludzi ze stolików obok.

- Właściwie to chciałam raczej poinformować, że zaraz otrzyma Ser kawę i proszę o wyrozumiałość, robimy, co w naszej mocy... - powtarzam.
- Ja mam czekać na kawę?! W coffe shopie....?!
.
Ser rzeczywiście przychodzi co tydzień w sobotę i spędza około 6 godzin okupując jeden stolik, domawiając to kawkę, to ciasteczko. Zostawia następnie stos gazet, które zdążył dokładnie przeczytać. Trudno zarzucić mu pośpiech.


C jak cukier

Cukier musi być: biały, brązowy oraz słodzik. Jeżeli brakujący cukier leży na wyciągnięcie ręki na stoliku obok, to znaczy, że zbliżają się zażalenie klientów na brak cukru. I że sami sobie cukru nie zorganizują.
Cukru musi być: dokładnie 8 saszetek każdego rodzaju. Znudzony menadżer menadżerów podczas niezapowiedzianej wizyty lubi policzyć saszetki. Łatwo go zasmucić.
Cukier jest: super. Mamy z kilkuletnimi dziećmi przychodzą do nas, żeby dzieci mogły się cukrem pobawić. Może nie należy to do rytuałów brytyjskich rodzin, ale na własne oczy widziałam jak mama posadziła na środku stołu trzyletnie dziecko i dała mu trzy razy osiem, szesnaście cukrów do zniszczenia (własnymi rękami sprzątałam). Matka piła kawkę stolik obok, a ja na przemian modliłam się, żeby dziecko nie spadło (będzie się darło 'Aaaaaaaaaaa!') i żeby spadło (przestanie robić chlew).
Nie wszystkie dzieci siedzą w butach na stole, za to wszystkie rozwalają cukry, skaczą po sofach i włażą do kuchni. W nielicznych przypadkach dziecko zostaje przyprowadzone z powrotem do stolika przez rodziców.

D jak dzieci szkolne
Zbliżając się do końca przyszłości społeczeństwa brytyjskiego, czyli opowieści o wychowaniu dzieci, mała scenka rodzajowa. Biegamy sobie z innymi kelnerkami między kuchnią a tarasem, palimy podeszwy, gdy zatrzymuje mnie mały panicz w szkolnym mundurku. Tonem wyniosłym zwraca się do mnie:
- Excuse me, poproszę wodę z kranu z lodem dla mnie i dla mojego kolegi.
- Zaraz podam, gdzie siedzicie?
- Nigdzie, przyszliśmy się tylko napić, bo macie wodę z kranu za darmo.
- Mamy, ale serwujemy ją tylko klientom. Wy niczego nie kupiliście, więc nie dostaniecie wody.
- Proszę nam przynieść wodę, moja mama jest waszą klientką.
- To nie ma znaczenia. Słuchaj, przyniosę wam tę wodę, ale następnym razem nie dostaniesz, bo nie serwujemy jej, jeśli niczego nie zamawiasz. 

Palę podeszwy w drodze do kuchni. Do papierowych kubeczków wlewam wodę z kranu. Przynoszę im. Dziękuję? Panicz próbuje i wyrokuje:

- Ta woda jest ciepła!

E jak Enfants terribles
Przyszła grupa znajomych, siedli na tarasie. Kawki, herbatki i ciasteczka. Prosto z piekarnika wyciągam ich słynne ciastko do herbaty, scone. Z dżemem i masłopodobnym, słodkim kremem. Podstawiam pod nos łysemu, który je zamówił. Rozdziabia usta, nerwowo obraca się w moją stronę.
- To nie jest scone! Co to jest?
Przeciwnie, to jest scone, który żeś zamówił. Sir.
- To nie jest scone! - obraca ciastko w palcach, z niedowierzaniem. On wie, co to jest scone. 


- I to nie jest TO! To jest jakieś... jakieś... zwykłe ciastko.

- Jeżeli Sir nie jest zadowolony, może Sir zamówić inny wypiek. - A on już stoi, histerycznie tupie nogą, nie może znieść tego, że nie ma tego, czego oczekiwał.
- Ale ja chciałem sco-o-ona!!


F jak fussy (czyli kapryśny).

- Nie chcę być kapryśny, ale...
- Z natury nie jestem kapryśny, ale tym razem...
- Czy mogę być kapryśny?

G jak gorąc
Przychodzi Madame, zamawia gorącą latte, siada na tarasie. Kończy czytać gazetę, pokazuje mi smutne fragmenty piany na dnie filiżanki i informuje, że podano jej zimną kawę. Prosi o wymienienie jej na gorącą. Zgodnie z polityką menadżerki 'zero zażaleń' odpowiadam:
- Oczywiście.

I jak Ignoranci
Wchodzi Sir/Madame do środka coffe shopu.
Ja: Dzień dobry!
Sir/Madame: nic.


J jak jadł nie będę
- Poproszę taką a taką kanapkę, na takim a takim chlebie, ale proszę zamiast tego składnika dodać ten i dressing podać osobno.
Przynoszę. Patrzy chwilę na kanapkę.
- Nie podoba mi się, nie zamierzam tego jeść. Jaka jest zupa dnia?

K jak kawa
- Jakie macie kawy? - pyta kolejna Madame świdrując spod nienagannie wypatroszonych brwi menu, podrozdział 'Hot drinks'.
- Espresso, Macchiato, Latte, Cappucino... Którą podać?
- Wezmę cappucino z mlekiem sojowym, bezkofeinową, bez czekoladowego pudru na wierzchu. Ma być bardzo gorące, bardziej wodniste niż pieniste. Nie zbyt mocne, pół szota.
- Coś jeszcze, Madame?
- Szklanka wody z kranu. Z lodem.

M jak Milczenie
- Dzień dobry, czy życzycie sobie zobaczyć menu, a może podać gorące napoje?
- Najpierw wyczyść stolik.
- Przyniosę ścierkę, w między czasie mogę przygotować napoje (czasu oszczędzanie, klienci mi płaczą!).
- No to taka a taka kawa.
Przynoszę drinki dla trzech stolików na raz, menu pod pachą, ściereczka i spray musiały zostać na ladzie jeszcze chwilę.
- Proszę się nie niepokoić, pamiętam o wytarciu stolika.
- Lepiej to zrobić niż pamiętać – cedzi przez zęby jegomość.
Zabijanie wzrokiem, milczący serwis i pewne ociąganie w przyniesieniu serwetki (niech kapie z noska, kap, kap, kap, do sałatki raz, raz, raz) to maksimum, na które mogłam sobie pozwolić.

N jak NOT fair
- It's not fair! Powiedziałaś mi, że włączysz ogrzewanie tarasu, a ciągle jest zimno.
- Ogrzewanie jest włączone, upewniłam się, ale wolno się rozgrzewa.
- Ale powiedziałaś, że będzie działać! - idzie po kubek po cappucino. - Dopełnij po brzegi extra kawą.
Wypiła, przychodzi do kasy.
- Wygląda na to, że ciągle jest chłodno na tarasie. Przykro mi, że nie zadziałało od razu.
- W porządku, dałaś mi przynajmniej kawę za darmo.
- Aha. 



P jak Pudle
Każda kulturalna i wyczesana dama na Hampstead ma wyczesanego i kulturalnego pieska, zwykle rasy pudel, którego zabiera ze sobą na kawkę i wodę z kranu do restauracji. Pieski są tak czyste i miłe, że wielu paniom nie przychodzi do wyczesanej głowy, że powinny czekać na zewnątrz na swoje właścicielki, gdy te kupują chlebki. Jedna z takich pań, obwąchiwana właśnie przez pieska, przyszła kupić chleb. Gdy zdecydowała się już na jeden, wyraziła gromko zaniepokojenie, gdy odwróciłam się do półki z chlebami:
- Ale chyba nie zamierasz dotknąć chleba gołymi rękami??
- Mamy rękawiczki jednorazowe - pokazałam jej jak ładnie je wkładam na obie dłonie. Zadowolona, zabrała nieskazitelnie czystego pieska ze sobą i nie pojawiła się aż przez dwa dni.

R jak Rude (chamski)
Pracuje z nami Brytyjka. I ona bywa zszokowana zachowaniem naszych klientów.
- He was so rude! - mówi z niedowierzaniem.
Skoro dziwi tubylca, to jest nadzieja, że poza światem bogaczy jest lepiej z alfabetem. Tylko że o fali jedzenia za darmo, oszukiwania, wyrywania sobie włosów z głowy po zjedzeniu kurczaka (znajdujący się na talerzu włos oznacza, że nie trzeba za jedzenie płacić) można wiele usłyszeć i w stosunkowo tanim Nandosie w Camden. Dzielnicy pubów, imprez, młodzieży, lansu, kiczu i kanału.



S jak skąd jesteś?
- Kto ty jesteś?
- Polak mały.
- Jaki znak twój?
- Orzeł biały.
- Oh, yes, of course. Krakow, Łarszała! Drzen dobły. Płoszę.
- Udaję entuzjazm



T jak take away
Przychodzą, zamawiają kawę na wynos, ciastko na wynos. Szczególnie ci o poranku, ci, co chodzą do pracy (w Hampstead nie zdarza się to zbyt często). Płacą mniej, daleko nie odchodzą. Siadają na tarasie, zostawiają śmieci i idą dalej. Pan Duże Cappucino przychodzi codziennie lub dwa razy dziennie, wybiera kanapkę lub ciastko, siada na ławce koło przystanku autobusowego na wprost coffe shopu i wraca po kilku minutach, by już spokojnie wypić kawę.

U jak Uśmiech
- Ana? - supervisorka mnie przywołuje.
- Tak?
- Wiem, co o tym myślisz. Wiesz, co ja o tym myślę, ale muszę ci przekazać. Stolik numer trzy przyszedł złożyć zażalenie na ciebie. 
- I? 
- Za mało się uśmiechasz.


W jak Woda z kranu
Czasem sobie lubię pożartować.
- Czy mogę przyjąć zamówienie?
- Dla mnie bardzo bardzo bardzo gorąca czekolada.
- A dla ciebie, Madame? - zwracam się do koleżanki Lady.
- Dziękuję, w porządku, wystarczy szklanka wody.
- Gazowana czy niegazowana? (← to ten żart).
- Nie, dziękuję, woda z kranu wystarczy. Z lodem.

V jak Victory
Jeden dzień bez zażalenia skierowanego bezpośrednio do mnie, menadżera lub pod adresem całej kompanii (e-mailem) można uważać za sukces. Prawdopodobieństwo wystąpienia: niskie. Super zwycięsto trafiło mi się raz, gdy zdarzyło się klientce opamiętać i mnie przeprosić.

Z jak zażalenie
- Coś jeszcze podać, Sir?
- Wezmę bagietkę z podwójnym jajkiem, ale bez bagietki.
- Czyli że co? - ubrałam pewnie jakoś ładniej w słowa swoją rezygnację.
- To znaczy, że zamiast bagietki chcę chleb, brązowy, dzisiejszy.
- Przykro mi, ale mamy dzisiaj duży ruch i sprzedajemy wyłącznie kanapki, które zostały już wcześniej przygotowane, zgodne z menu.
- Rozumiem.W takim razie zrezygnuję z kanapki.
(Dopija kawkę, żegna się, idzie do łazienki, gdzie myśli nieco i wraca do mnie).
- Nic osobistego, ale proszę mi dać adres email, na który mogę wysłać zażalenie. I szklankę wody z kranu.

piątek, 25 maja 2012

Kłamstwo jako choroba zawodowa

Wśród pracowników fast fooda rośnie zachorowalność na raka - informują pracownicy fast fooda. Matki i ojcowie, babcie i dziadkowie, przyjaciele - czy zdajecie sobie sprawę, że kiedy leżycie spokojnie i zdrowo na kanapie przed telewizorem, możecie zostać zaatakowani przez nieuleczalne choroby lub wręcz - bywacie uśmiercani? Tak, właśnie na tej wygodnej kanapie, z serialem zamiast życia przed oczami. 


Jeśli nic się u was nie zmienia mimo tych tragicznych wiadomości, wiedźcie, że ktoś wam bliski użył waszego zdrowia jako nienegocjowalnej wymówki. W imię przyśpieszenia rozstania z pracą lub otrzymania dodatkowego wolnego w pracy. Bo fast food zdrowy nie jest, a ucieczka z niego bywa gwałtowna a radykalna.


Ja opuściłam swoją pracę mniej drastycznie, jako że skala problemu jest inna w małej i przytulnej restauracji. Ofiary z ludzi nie są konieczne. Jedynie mój własny ojciec został dotknięty znieczulicą. Zmieniam pracę po tym jak (nie) powiedział: wracaj do domu na wakacje albo przestanę ci wysyłać pieniądze. Chętnie nawet odbiłabym sobie pas na pośladka dla zwiększenia wiarygodności, ale z kłamstwem trzeba postępować rozważnie - przecież zaborczy a chytry ojciec nie zamówiłby drogiego biletu na samolot, żeby wymierzyć sprawiedliwość. Taki ojciec oferuje bilet powrotny.   


Pracę zmieniam, bo czas podreperować smutne konta bankowe, pracować długo a często i mieć spuchnięte stopy. No i ta mięta.


W poprzedniej restauracji mięty używali wszyscy: kelnerki i kuchnia. My do herbaty miętowej, oni do sałatek. Źródło mięty to duże plastykowe pudło w metalowej kuchennej szafce. Obok szafki zwykle grasuje właściciel i kucharz w jednej osobie. Jak on o tę miętę dbał! Przynosił jej świeżą wodę, obwijał ściereczkami, nie potrząsał nią i nie tarmosił jej listków. A ja, bydle bez manier, kalałam tę jego świętość, brudnym łapami otwierając pudło i chwytając bez wyczucia biedną miętę. Doprowadzało to zielnego kochanka do pasji. Spektakl zazdrości rozpoczynał się. Słyszałam, że:
1. Zawsze zabieram mu najpiękniejsze liście.
2. Powinnam nieść te liście w blaszanej misce, nie zaś (grubiańsko) ściskać w ręce przez te 2 metry między kuchnią a barem.
3. Mam prosić go o wybranie mi liści, nie zaś samej oceniać, co do herbaty, a co na talerz.


I wreszcie - kiedy mimo pośpiechu i klientów czekających nerwowo na miętowe herbatki, nie zdecydowałam się o poproszenie biegającego po kuchni właściciela o dokonanie selekcji, tylko jak zwykle z brudnymi łapami, bydle bez manier... Właściciel skoczył w moją stronę. Bazyliszkowy wzrok spoczął na mojej twarzy. Pulsująca żyła na szyi i mocno zaciśnięte zęby komponowały się niczym warzywa w sałatce z wycedzoną z trudem komendą:
- Nie-dotykaj-mojej-mięty!


Jako kelnerka z doświadczeniem potrafię zachować powagę w każdej sytuacji. 

czwartek, 5 kwietnia 2012

Island Wars

Nie minęły dwa tygodnie odkąd podglądałam przez wielką lunetę wychylającą się z kopuły Hampstead Observatory planety: Wenus i Jupiter. Mikroskopijnej małości jasne punkty, które ujrzałam zamiast kolorowych ciał niebieskich, sprowokowały mnie do wysnucia teorii spiskowej. Wg niej doszło do umieszczenia przez żartobliwych astronomów pułapki na astralnych laików i przyziemnych turystów w postaci diody po drugiej stronie teleskopu. 
Popieram tezę doświadczeniem z innego obserwatorium, Greenwich, gdzie można zerknąć w zabytkową drewnianą lunetę, by po drugiej stronie zobaczyć... disneyowskiego psa Pluto.


Te niebiańskie wizyty i obcowanie z gwiazdami wiązały się nie tylko z rozczarowaniem, ale pozwoliły mi wierzyć, że gwiazdy są daleko. 
I dawno się tak nie pomyliłam. Inwazja była blisko. 


Ludzie zaczęli instynktownie wypatrywać zagrożenia.

Gołębie nie mogły się zdecydować, która strona południka zerowego zapewni im schronienie. Dla zwiększenia szans przetrwania, postanowiły się rozdzielić. 

W Notting Hill w koszu na śmieci pojawił się pierwszy niepokojący Znak:


Władze dzielnicy zdecydowały o ewakuacji lokalnego przedszkola: 



Było jednak zbyt późno. Przybyli nagle a tłumnie na Waterloo Station. Nowe Waterloo.


Zmuszeni do walki zostali nawet najmłodsi:




Taka w przybliżeniu do miliona lat świetlnych jest geneza wycieczki do Brukseli. 

Spędziliśmy jeden dzień wiosenny przyziemnie a przyjemnie na kontynencie. I do tego dwie noce w autobusie i na promie. 
[Dobra rada: gdy tylko staniecie suchą stopą na promie należy biec do upadłego. Upaść należy na jednej z kanap restauracji i barów, których na promie jest sporo, ale nie dla wszystkich podróżujących miejsc leżących wystarcza. Dla najszybszych - możliwość nieodpłatnej drzemki.] 

Sama Bruksela to Europarlament, czekolada, piwo i siusiające dzieci. 
Czekoladki są robione według babcinej receptury i przez babcie nadzorowane:  

 Kwiaty są świeżo ścięte, prosto z ciężarówki: 

A pieniądze tracą wartość nominalną i wydawane są szlachetnie. Można uwolnić z oków siusiających chłopców:



 I zjeść potem zwycięskiego gofra: 

Są też inne atrakcje, które da się zobaczyć w jeden dzień, o ile podąża się śladami byłego tubylca Jacka, co mi taką oto mapkę przyrządził:


Bruksela poza tym jest przyjemna i spokojna. Co zaś poczytuję za osobliwy jej walor - jest zasiedlona w przeważającej części przez istoty pochodzenia ziemskiego. 

niedziela, 1 kwietnia 2012

Zarośnięty post

Dłuższy czas nie pisałam. Powody są oczywiste - zaczęła się wiosna, radośnie a nieustannie przejeżdżam rowerem przez coraz to inne zielone płuca Londynu. W przerwach wyleguję się w słońcu na drzewie. Tak właśnie poleguję jak ten długowłosy blondyn na zdjęciu: 



Pożartowałam już i czas przyznać, że nie mam roweru, ale nawet długich włosów blond. Nie mam też czasu i energii. 

A przecież nie pracuję. Dokonuję rzeczy wzniosłych - sprawiam, że ludzie są szczęśliwi, karmię ich miłością, a tylko niejako przypadkowo, rykoszetem, zarabiam na życie (stawka poniżej płacy minimalnej). O co chodzi w tym bełkocie? 
Jestem kelnerką w małej przyjemnej restauracji, gdzie od gości odbiera się płaszcze, co by się nie zmęczyli ich wieszaniem na oparciu krzeseł. Gdzie wyciera się ściereczką okruszki po chlebku ze stołu, krążąc z małym talerzykiem w ręce flanelą między sztućcami, szklankami i tłuściutkimi paluszkami, a na pytanie o własne imię odpowiada się: 
- Anna.
- An-na jak banan-na - żartuje gość, a odpowiada się: 
- Buahaha, no ale śmieszne, no wie pan, pan to taki błyskotliwy jesteś pan!

Więc moje szefostwo myśli, że nie podajemy jedzenia, tylko uszczęśliwiamy ludzi, przynosimy im miłość i sprawiamy, że czują się lepsi. Całe szczęście to tylko papka słowna, a na talerzach znajduje się konkretne, irańskie jedzenie, nikt z głodu, a tym bardziej z niedoboru miłości tam nie umiera. 

Spędzam w tym raju niemal każdy wieczór, poza tym chodzę na uniwersytety i gdzie tylko. Ponieważ jednak nie tryskam zdrowiem ni energią, a nastrój przedświąteczny tęskno-kiepski (nie będę się biła na jaja z rodziną!), wrzucę kilka fajnych zdjęć nagrobków.

Na północy Londynu, na czubku wzgórza, blisko nieruchomej linii samochodów utkwionych w korkach, daleko od wysokiego ciśnienia kierowców, znajduje się zielony jak liść Cmentarz Highgate.

 Jest stary i zapuszczony, a ziemia wyraźnie upomina się o to, co ziemskie:



Anioły wszystkich ludzi łączcie się! To właśnie na Highgate pochowany jest Karol Marks - zdjęcie tego nie oddaje, ale jego pomnikowa głowa była niezwykle wielka i dobrze widoczna z każdego punktu cmentarza. Pewnie też z nieba, co dla teoretyka komunizmu może być szczególnie przydatne.  


To jeden z nowszych nagrobków, który potwierdza, że współcześnie jesteśmy zbyt zagonieni, żeby zastanawiać się nad śmiercią:


Poniżej atomowy nagrobek naukowca. Przypomina się uprzejmie, że jesteśmy tylko toksycznym zlepkiem pierwiastków:



Można też przynieść małe krasnoludki, mini-jeżyki, mikołaja w butelce i otoczyć to wszystko maleńkim płotkiem. I trochę spersonalizować śmierć:


Albo nagrobkiem oddać abstrakcyjność śmierci (bo przecież nie artyzm):   


Cmentarz rozbudza wrażliwość i wyobraźnię. Po obejrzeniu kilkudziesięciu najróżniejszych nagrobków na widok drogowego pachołka zaczynasz zastanawiać się kim była osoba, którą on upamiętnia:




To już koniec podróży z funtem pod językiem. 



wtorek, 6 marca 2012

Trend na wiosnę

Witam w kolejnym odcinku programu "Trend nie trąd". 


W dzisiejszym szybkim jak zając i płynnym jak zupa świecie, jesteśmy zagubieni, zgubieni w gąszczu trendów modowych, prądów kulturowych i szlaków konsumpcji. Codziennie stajemy przed lustrem, w którym widzimy wypchaną pieniędzmi kieszeń i widzimy swoją bezradną twarz. Wypuszczamy bańkę powietrza przez wygięte w niepewności usta: na co wydać te nasze pieniądze, żeby wyglądać, czyli BYĆ? Co jest trendy w technologii, kogo się uwielbia, kogo się nuci, czymś się jeździ, jak się chodzi, co się czesze, co się je i czy można po jedzeniu użyć wykałaczki?
Jak zwykle odpowiedź na takie pytania odnajdziemy w Londynie - finansowym centrum świata, gdzie szybko a niespodziewanie pozbędziesz się oszczędności, a w zamian kupisz swoją zmienną jak pogoda w Anglii tożsamość. 


Dziś zdradzimy trend na nadchodzącą wiosnę 2012. To kamizelki odblaskowe. Noszą je wszyscy!


Dzieci, bo czy coś może jednoczyć bardziej młodych ludzi niż identyczny strój w radosnym jak dzieciństwo kolorze? 

Sportowcy, bo ta kamizelka daje nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale jej kolor skutecznie odwraca uwagę od plam potu na plecach i pod pachami.  


 Motocykliści, bo nie tylko lubią jak się ich słyszy, ale też widzi. 
I robotnicy, bo kamizelki idealnie współgrają z białymi kaskami, podkreślając tężyznę fizyczną i dodając energii do pracy. 

Do kupienia tylko w sklepach dla profesjonalistów. 

Fenk you za uwagę, muszę już niestety kończyć, bo mam wizytę u okulisty, a kolejki są inkredibli długie, odkąd w Londynie zwiększyła się dramatycznie zachorowalność na porażenie gałek ocznych, eyes - przyczyna pozostaje nieznana. Całuski, have a shopping day! To byłam ja, trądy, przepraszam, tredny Aanniiaa.

czwartek, 1 marca 2012

Zamek widzę ogromny

Posta dedykuję Krzysztofowi Kysiowi, który nie może wyjechać do Londynu ze względu na niewymawialność swojego imienia i nazwiska. 
- Ana Bigaż. 



Dzień gratis od Lutego chyli się ku końcowi, ja zaś pochylam się nad komputerem, bo pion trudno zachować po kolacji z Danielem. Kim jest Daniel? To ktoś więcej niż kumpel - to właściciel superzniżki w McDonaldzie. 
Swego czasu w salach rosjoznawstwa wymienialiśmy bezradne gesty, gdy polegaliśmy co chwila podczas zapisywania odsłuchiwanych z grzechoczącego radia na kasety wiadomości po rosyjsku.

I tak jak Daniel wciąż jest moim znajomym, tak i most z językiem rosyjskim nie został spalony. Przy pierwszej turystycznej okazji wypożyczyłam rosyjskiego audio-przewodnika. Padło na Windsor.

Windsor to takie małe miasteczko oddalone o 2 godziny autobusem od Londynu – ogromny zamek, uniwersytet z czerwonej cegły, fioletowy most w kwiatki i nieskończenie długa a prosta trasa spacerowa, którą zaliczyliśmy przy pomocy zoom-a aparatu, do szesnastego zbliżenia włącznie. 
Na końcu tej drogi znajduje się nic. 


W punkcie informacji pan mówi po polsku „zamek”, „promenada” i „cześć”. Kawałek zamku wygląda tak:
Niestety, dostępu do kosiarki i innych dóbr królewskich broni brama. 

W zamku windsorskim można od czasu do czasu spotkać Królową Elżbietę i powiedzieć jej „cześć”, o ile jest się prezydentem USA lub premierem UK. W tym roku mija 60 lat, odkąd królowa usiadła na tronie i z tej okazji można postać przed jej 60 wizerunkami na fotografiach. Wystawę przygotowano na jej cześć. 

Tak na ulicach Londynu ludzie przypominają sobie o tym wyjątkowym święcie: 

Zdjęcia na wystawie są tematycznie różne. Można m.in. zobaczyć królową jak to podczas wizyty w szkole dla dziewcząt w Indii jest transportowana w lektyce przez uczennice owej placówki. Zdjęcie czarno-białe dodatkowo uwypuklało gęste a bujne wąsy na uroczych twarzach dziewcząt. O co chodzi? Królowa wie.

Większość zdjęć to jednak królowa na koniu lub kibicująca na wyścigach konnych - jeszcze 3 czy 6 lat temu ponad 80-letnia Elżbieta brnęła na rumaku przez łąki w asyście najmłodszych członków rodziny. Wszystkie zdjęcia zawierają opis sytuacji, a towarzyszącego często Elżbiecie II męża niezmiennie określa się li i jedynie "Księciem Edynburga". Sprawdziłam - ma na imię Philip. 

Poza tym w zamku jak to w zamku - luksusy i przeciągi. Kolekcje broni, obrazów, mebli i parkietów. W kątach stoją srebrne gaśnice, a między turystami błąkają się niepewnie zagubione postaci służb porządkowych w jednakowych mundurach. Nie przeszkadza im jedzenie czekolady, pukanie w owe gaśnice, picie wody i siadanie na każdym ogrzewanym parapecie gigantycznych komnat.

Dzień wygrała japońska turystka, która wplątywała się z aparatem w nogi strażników idących przez plac w sobie znanym kierunku. Musiała biec, żeby zrobić te 20 fotek.  
To ta w różowym.
Pewnie tacy turyści powodują zaostrzanie zasad. Na zdjęciu - prywatna ścieżka na terenie zamku. 

Dodać muszę jeszcze, że było to pierwsze miejsce w UK, w którym widziałam zakaz deptania trawnika. A zamiast księżniczek, na szczycie wieży...  


Dziękuję za uwagę, a teraz zamykamy wrota zamku i śnimy o kryształowych żyrandolach.