poniedziałek, 8 października 2012

Daktylem w łeb

Najpierw ubieram kilka warstw ubrań - wiadomo, w samolocie bywa zimno, a w razie wypadku zawsze to dodatkowa ochrona. Pancerna bluza z kapturem (kaptura można użyć jako spadochronu), grube jak stalowa blacha spodnie, buty odporne na wstrząsy i wodoodporna walizka ciągnąca się za mną jak ogon smutnego psa. Poczucia bezpieczeństwa jednak nie udało mi się osiągnąć, za to kolejny raz udało mi się wsiąść na pokład samolotu. Zaryczał silnik, wzbiliśmy się w powietrze. Całkiem chłodno jest tam, na górze i łatwiej o zimną krew.  

Przy lądowaniu widać z samolotu góry, na nich pojedyncze domki z basenami, czasem małe wioski, czasem nic. Autostrada lub rzeka odbija promienie słoneczne jak lustro. Andaluzja.  Komponują się z krajobrazem wielkie, nieregularne baseny znajdujące się na szczytach gór. I zastanawiają.

A to Franco zamontował zbiorniki wodne. I miał w tym cel.
- Deszczówka utrzymuje się w nich dłużej, bo im wyżej tym chłodniej - myślał dyktator - W Andaluzji jest gorąco jak w piecu. I ja chcę mieć z tego pieca świeże bułeczki! - uderzył ręką w głowę najbliżej stojącego urzędnika, a ten, lepki od potu, wyruszył wydawać dalsze polecenia. Andaluzja zajęła się karmieniem północnych regionów, produkcją wina i świnek, piwa i szynek, a reszta kraju rozwijała przemysł. 
W taki oto sposób udało mi się zjeść pomidora o smaku pomidora, zamiast zwyczajowego kawałka brytyjskiego plastiku o smaku awitaminozy.   

Kierowana pomidorową nostalgią, zajmę się Andaluzją od strony żołądka.

Vino joven por favor!
Wino jest tanie jak barszcz i takiż ma kolor. Biały lub czerwony. 
Lokalne wino jest zaskakująco mocne - typowy tu Pedro Ximenez smakuje jak słodki syrop i nie sposób wypić go wiele. Szukając świeżości w gorący dzień, proszę o wino białe - jest, ale tak intensywnie alkoholowe, że następnym wyborem jest woda. Do przepicia. Rozwiązanie problemu? Młode wino (Vino joven). Mniam, ale i tu są niespodzianki - raz dostałam mocne wino rozpuszczone w kieliszku zimnej wody.  

W Maladze odwiedziliśmy bar, w którym pracują starsi panowie o nieco chwiejnym kroku w koszulach z kołnierzykiem. Panowie wędrują od beczki do beczki i leją wina do butelek, a potem do niewielkich literatek. Stawiają je wtedy przed spragnionym człowiekiem na obszernej drewnianej ladzie.  Zapisują na niej kredą, ile się należy. Domawiasz? Zmażą dłonią kredę i poprawią rachunek. 



Niestety, miejsce to uległo modernizacji i wino leje się obecnie z drewnianych beczek. 


Gdzie tu modernizacja? Dawniej polewano tu prosto z kozich skór. Poniżej widać maszynę, która pompowała wodę do skór przyniesionych przez sprzedawców. Właściciel lokalu musiał mieć pewność, że zwierzę zostało wypatroszone perfekcyjnie i wino nie wycieknie. 


 A może to tylko legenda dla turystów? Chyba nie, bo maszyna stoi, a turystów wielu tu nie spotkałam. Przychodzą tu raczej prostym krokiem starsi panowie w koszulach z kołnierzykiem. Wychodzą krokiem zadowolonym.

Tapas por favor!
Tapas, czyli przystawki do napoju to być albo nie być baru. Ludzie przyjdą tam, gdzie tapas są większe i bardziej atrakcyjne. 
- Ale ja tego nie zamawiałem! - powie Anglik, kiedy po zamówieniu piwa przyniesie się mu kawałek tortilli, mięska z salsą czy pancettę. I wiedzieć nie będzie, czemu to dostał (komunikacja po angielsku z kelnerem bywa mozolna) dopóki nie zapłaci rachunku, w którym uwzględnia się tylko i wyłącznie piwo. I żałować będzie, że nie zjadł.  

Rzecz jasna, w miejscach turystycznych za wszystko trzeba płacić, jedzenia jest mniej,  a rachunek większy. W miejscu nieturystycznym za wino/piwo dla 8 osób z 8 kanapkami zapłacić trzeba 11 euro. Bueno? 

Tapas con ojos por favor!
Ojos to oczy. Oczy posiada większość zwierząt, o czym łatwo zapominamy, jedząc nasze kotlety i kiełbasy. O oczach przypomina dopiero zamówienie owoców morza. Krewetek, sardynek, wszelkich ryb. 

Jednak poczucie, że jestem obserwowana pojawiło się dopiero po przyniesieniu mi przez kelnera camarones - tych najmniejszych krewetek. Nie jest łatwo spotkać je w menu, bo ich połów jest rygorystycznie ograniczony. Spotkanie z nimi na talerzu też nie należy do prostych. Te małe czarne punkciki to nie pieprz, ale przerażone oczy. 




Po takim tapas z lubością można odpocząć przy talerzyku oliwek, a te są specjalnością  regionu. Wzdłuż autostrad można zaobserwować uczesane góry pokryte równymi rzędami drzew oliwkowych. 

Oliwki to nie śliwki - nie ma odmiany fioletowej i zielonej. Te fioletowe (czy też czarne) to te bardziej dojrzałe, wiszące miesiąc dłużej na drzewie. Zostawia się je na gałęziach tylko wtedy, gdy jest deszczowo - wtedy oliwki z małych a jędrnych przemieniają się w pulchne i mięsiste okazy. Bez deszczu rosną pomarszczone i nieciekawe. 

Hiszpanie mają w domach wiele naczyń na oliwę.  Inny rodzaj oliwy stosuje się do mięsa, inny do ryb. Jest i naczynie przeznaczone do filtrowania oliwy - w tej świeżo tłoczonej zwykle pływają oliwkowe farfocle. I lejek ważny jest, co by przelać oliwę z wielkiej butli do stołowych butelek. 

Typowe śniadanie to kawałek chleba podtopiony w oliwie z oliwek. I jest to smaczne.  
Masłem i olejem gardzi się.   

Uno toro por favor!
- Poproszę byka! 
Może nie należy to do częstych życzeń, ale zdarza się. Zwłaszcza po skończonej walce. Areny do corridy są stałym elementem krajobrazu niemal każdego miasta w Andaluzji. Po skończonej walce, tj. zabiciu byka, cielsko przenosi się bezpośrednio do rzeźnika, który płata byka na kawałki i sprzedaje, jeszcze ociekające krwią, uczestnikom widowiska. Na przykład popiersie dobrze prezentuje się w barze.


A oto bycza arena w Maladze:


Dodam tylko, że z głodu nie sposób umrzeć, bo w żołądku Hiszpanii łatwo znaleźć długie ulice po obu stronach obsadzone drzewami pomarańczowymi. Można też, jak mój kolega, dostać daktylem po głowie, czekając na przejściu dla pieszych na zielone światło. 


Daktyla też można zjeść. 

Atencion por favor! 
Na zakończenie - zdjęcia kaczki, co to idzie za pawiem przez ogrody Alcazaru w Sewilli. 






Gracias amigos!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz