niedziela, 30 października 2011

Fastfood face


Fastfoody i ich bezosobowi pracownicy zaczynają nabierać dla mnie ludzkiej twarzy. Niestety, jest to moja twarz.

Biegając z talerzami pełnymi kurzych kości, zbierając gołymi rękami kolejne tłuste chusteczki, którymi kolejni goście wycierali tłuste gęby i czyszcząc wszystko, co się da - wspomniałam.

Że byłam dobrą kelnerką. Taką miłą, nie okazywałam zniecierpliwienia i zmęczenia, a jeśli kogoś oblałam piwem, to tylko przypadkowo. I miałam niezłe napiwki. Wspominałam szkołę Króla Artura, otwieranie wina trybuszonem z całym teatrem degustacji, polerowanie kieliszków, wymienianie obrusów, muzykę Sinatry w Rubinsteinie i całą masę rytuałów i norm.

A tu? Tac nie ma, wkłada się paluchy do szklanki, gdy chce się je przenieść, wyciera się tysiące blatów jedną brudną ścierą. Klienci sami zamawiają jedzenie i nie zostawiają napiwków.

Kontakt z nimi jest przez to bardziej swobodny. Przykład. Kilku kolesi zjadło swoje kurczaki. Jeden z nich woła mnie i mówi, że porcje były za małe. To tak, jakby ktoś w McDonaldzie powiedział, że frytki są za krótkie. Myślałam, że żartuje.
- Ten kurczak był za mały.
- Kurczaki z reguły nie są dużymi ptakami.
- Ten kurczak był za mały, a jestem głodny!
- To możesz następnym razem zamówić indyka, jest większy! (Ponieważ sprzedajemy tylko kurczaki, wydźwięki tego zdania był raczej jednoznaczny).
Wtedy się włączyło dwóch pozostałych ziomali i już wszyscy darli się, że się nie najedli. Lider, obwieszony srebrem i sygnetami, mówi:
- Mam kurzą farmę, na której jest 5000 kurczaków i kto jak kto, ale ja wiem, jak duże są kurczaki!
- Może dasz nam 50% zniżki?? – drze się drugi.
- Jeśli nie żartujecie, pójdę po menadżerkę.
Nie żartowali, więc to ona musiała dyskutować z nieprzeciętnym farmerem o przeciętnej wielkości kury.

Tak bardzo nie chcę tu pracować, a tak bardzo muszę! Jutro się dowiem, czy biegam wystarczająco szybko, żeby mnie zatrudnić. Właściwie - słowo ‘zapierdalać’ lepiej oddaje charakter tej pracy.
  

  

piątek, 28 października 2011

Operacja "Korporacja"


Wysłałam maila z CV do Zary, bo na stronie pobliskiej galerii handlowej zobaczyłam, że chcą mnie zatrudnić. Załączyłam dla zwiększenia szans zdjęcie, jak to siedzę na kamieniu i marzę o pracy w korporacji.


Dwa dni temu zadzwonili z Inditexu (korporacja skupiająca m.in. Zarę, Bershkę, Stradivariusa). Obudzili mnie. Do tej pory się zastanawiam, na jakie pytanie odpowiedziałam „nie”. Później zadzwonili z restauracjobaru, żeby ustalić dzień próbny.

Rozmowy przez telefon są dla mnie największą plagą od czasów gołębi krakowskich. Tu wyjaśnię sekret popularności Londynu. 
Otóż ludzie na całym świecie noszą podkoszulki z serduszkami i napisem "Londyn", bo właśnie jego władze zdecydowały, że w mieście nie będzie szarych gruchających szatanów. Zostały złapane i przeniesione w „lepsze miejsce”. 
Jasne, nie byłyby gołębiami, gdyby i tak się nie pojawiały na chodnikach i nie zaglądały do hamburgerów – co prawda, z rzadka.
 
Do rzeczy. Postanowiłam wziąć restaurację, a do Zary pójść z ciekawości. Nie żałuję.
Dojechałam do centrum rekrutacyjnego w środku Londynu. Wpisałam się na listę podaną przez ochroniarza, uwzględniając datę i godzinę - co do minuty. Wspięłam się po marmurowych schodach. Uchylam drzwi -  na wprost mnie kilka kobiet zajmuje się dobrym wyglądaniem. Zapraszają mnie do sali i wręczają druk do wypełnienia. Siedzi tam już kilkanaście osób.

Wchodzi kobieta sukcesu, co to przeszła drogę od stania w przymierzalni do rekrutowania nowych dusz. Bo tu się robi kariery. Zagaduje:
- Wiecie co to jest Inditex?
- A jakie marki wchodzą w skład Inditexu?
- A które z nich są w Londynie?

Wreszcie gasi światło, puszcza film o szczęśliwych ludziach, pracujących w Inditexie. To jest to! – pomyślałam, słuchając, z jaką pasją kasjerzy opowiadają o wyzwaniach, równych szansach i atmosferze pracy, która sama donosi za ciebie ubrania z zaplecza.

Po filmie mamy czas na wypełnienie papierów. Zrobiłam to podczas filmu, więc zastanawiam się, jak by tu wyjść. Wszyscy piszą. From Zero to Hero zauważa mój ruch głowy i pyta się samymi ruchami ust:
- Skończyłaś?
Oddaję te papiery i chcę wyjść, ale ona sprawdza ze mną dane i dopytuje.
- Tylko w Brent Cross chcesz pracować? – rzeczywiście, zaznaczyłam zaledwie dwa sklepy na jakieś 30 z listy.

- Nie mam zaufania do metra. 
Rozbawiło ją to. Zrobiło mi się smutno, że wychodzę. Taka atmosfera!

Myślę, że to oni zadzwonili po godzinie, ale akurat podziwiałam narzędzia amputacyjne z (bodajże) XVII wieku w Museum of London i za późno chwyciłam za telefon. Wyświetlił się prywatny numer, tak ja wtedy, gdy mnie obudzili. Może jutro znów to zrobią?

Rekrutacja ma trzy etapy. Jeśli moje CV sprosta ich oczekiwaniom, zadzwonią, żeby umówić się na grupową rozmowę kwalifikacyjną. Jeśli im spasują moje grupowe odpowiedzi na pytania, zadzwonią, żeby zaprosić mnie na finał – rozmowę kwalifikacyjną oko w oko z menadżerem danego sklepu. A potem mogę zacząć pracę.

O co tyle Zachodu? 
Zakres obowiązków: obsługa klienta, promocja gadżetów, stanie w przymierzalni, czyszczenie podłóg, donoszenie ubrań.



PS Pisałam to wczoraj wieczorem. Tak, obudzili mnie znów dziś rano.   

poniedziałek, 24 października 2011

Polityka namiotowa


Pole namiotowe w centrum Londynu pod potężną Katedrą Św. Pawła. Atrakcja turystyczna i akcja polityczna. Hipisowskie dusze zreaktywowały się i zorganizowały na placu katedralnym. Zostaną do świąt, o ile wcześniej wyzysk i nierówności społeczne nie znikną z powierzchni ziemi. Więc trochę zmarzną.

Byłam w miasteczku wczesnym niedzielnym popołudniem. Słońce świeciło na udekorowane antykapitalistycznymi hasłami namioty. Ze środka z rzadka wychylała się rozczochrana głowa, czasem wychodził cały człowiek, przeciągał się i rozglądał z apatią. Transparenty i grafiki wisiały na drzewach, sznurach, tekturach i ścianach namiotów. Panował spokój.

Namioty-niespodzianki kryły wewnątrz m.in. ludzi, bibliotekę, kuchnię, czy półmetrowego hinduskiego bożka. Protestujący nie zapomnieli o recyklingu i karmieniu bezdomnych. Bo jak już ratować świat, to kompleksowo.

Kilka zdjęć. Od Katedry po wnętrze namiotu. 








Marzył mi się pokaz slajdów. 
I pokój na świecie, oczywiście.

niedziela, 23 października 2011

Jaka praca taka taca


Historie o szukaniu pracy są zawsze takie same.

- Puk, puk.
- Kto tam?
- Wesoła Aneczka, wasza kelnereczka. Rymuję, z tacą szoruję, klientów raduję. Zatrudnicie mnie?

Potem się krąży wzdłuż ulic i kolejnych stacji metra (o ile jest) z CV. Zanim jesteś kelnerką, jesteś domokrążcą. Dostanie pracy jest awansem na starcie.            

Droga na skróty nie zawsze gwarantuje dojście do celu. Pisałam w innym wątku, że pewnego wieczoru znalazłam pracę po wypiciu czwartego piwa. Teraz wiem, że wtedy nie tylko nie złapałam byka za rogi, ale w ostatniej chwili uniknęłam ciosu z kopyta. Było tak.
Wchodzę do umówionej restauracji:
- Puk, puk.
- Znajoma Kaśki?
- Ta (Yeea)
- Masz pracę.
O wiele ciekawsze, niż wnętrze restauracji i sposób noszenia gorącego, ściągniętego właśnie z rusztu koszernego mięsa, są warunki pracy. Najniższa krajowa (6 funtów, standard), kilka godzin dziennie do 23 (standard), wolne w piątki i soboty – standard w żydowskiej dzielnicy.
Tylko że:
  1. Trzeba wpłacić na początku równowartość dwutygodniowej pensji jako depozyt.
  2. Przez dwa tygodnie pracować za darmo.
  3. Wszystkie napiwki zatrzymuje właściciel i jego synowie (a jest ich 10!).

Jeśli nie rozumiecie albo szukacie logiki w powyższych zdaniach, jesteście dokładnie w tym samym punkcie, co ja – w żydowskiej restauracji.
- Aniu, dlaczego masz takie wielkie oczy?
- Żebym łatwiej mogła znaleźć drzwi wyjściowe.

Póki co, w miejscu, które trochę przypomina McDonalda (widać jak pracują w kuchni), a trochę restaurację (jedzenie przypomina prawdziwe), będę mieć dzień próbny.

Obok nosa przeszła mi najbardziej elegancka restauracja w Camden Town. Taka z menadżerem w garniturze, co się  przedstawia i ściska dłoń i sadza na tronie, żeby porozmawiać. Kończę o godzinę za późno zajęcia w piątek! I to ja sama wybrałam późniejsze zajęcia, bo nie chciałam mieć ćwiczeń z kobietą, która do eleganckiej czarnej koszuli i spodni w kantkę nosi czerwone trampki i wpada w ekscytację, za każdym razem, gdy ktoś zaczyna do niej mówić. 
Czerwone trampki za czerwony dywan! To ja.

Poza tym? Bawię się w najlepsze, starając się nie przeliczać na złotówki, czyli nie zwariować. Te puby! Szczególnie te z muzyką bluesową na żywo...




czwartek, 20 października 2011

Być albo nie myśl


Zajęcia z prowadzącym Jezusem (ciemne długie włosy, długa grzywka, gęsta broda, poczciwe oczy) zbliżały się do końca. Do sali (cztery rzędy półkolistych pastelowych kanap, fioletowa wykładzina) bez słowa wchodzi niski facet w kapeluszu. Siada w pierwszym rzędzie. Po chwili wychodzi, żeby się wysmarkać. Wraca i smarka znów, siedząc na kanapie. Potem wstaje, zamyka drzwi i przesuwa małą pufę, blokując wyjście. W tle Jezus niewzruszenie głosi tezy o radykalnej prasie.

Dziesięć minut przed końcem ćwiczeń dochodzi do przemienienia faceta w kobietę – to efekt ściągniętego płaszcza. Figura kobiety. Ale po zdjęciu kapelusza wątpliwości wracają – krótkie męski cięcie. I wreszcie słyszę damski głos.
Przyszła się pożegnać ze studentami, z którymi miała zajęcia rok wcześniej. Mówiąc, zamka oczy, gestykuluje  nieskoordynowanie i chodzi od lewej do prawej. Jest silnie wzruszona.

Mowa pożegnalna:
Rezygnuję z pracy na uczelni, na której spędziłam 14 lat. Pewnie i tak by mnie zwolnili w najbliższym czasie ze względu na cięcia wydatków uczelni. Poza tym - nie dostawałam najwyższych ocen od studentów. 
Przez lata zachęcałam was do myślenia, formułowania poglądów i toczenia dyskusji. (Studenci zaczynają się pakować). Uniwersytet jest miejscem, które ma nie tylko zapewnić wam pracę, ale przygotować na resztę życia. Rozwijać was. (Studenci spoglądają na pufę blokującą drzwi).
Ale ten uniwersytet staje się maszyną do zarabiania pieniędzy. Nikt nie dba o studentów, a interesują ich wasze pieniądze. (Piszą sms-y). Jesteście tylko numerami kont, a o waszej obecności świadczą zaliczenia widoczne na stronie internetowej. Jeśli tak wygląda uniwersytet, to to już nie jest dla mnie uniwersytet. I dlatego odchodzę. (Rozmowy toczone półgębkiem)
Musicie trzymać się razem, nie dajcie się zniszczyć, nie bądźcie częścią wyścigu szczurów. Myślcie niezależnie. Dziękuję. (Brawa).

- Czekaj, idę z Tobą! – krzyknęłam, lecz nie usłyszała.

Na kolejny wykład przyszedł wielki człowiek w spodniach moro, okularach przeciwsłonecznych na sznurku i w marynarce. Miał zachrypnięty głos – już kilka dni mieszka w miasteczku namiotowym w centrum Londynu przy St Paul's Cathedral, czyli obok budynku giełdy. 
To był jeden z tych 99% ludzi, których denerwują bezkresne dochody 1% rekinów finansjery. W przeciwieństwie do 99,8% ludzi, ten wielki postanowił wyrazić swoje niezadowolenie i rozkręca miasteczko namiotowe (tak jak kilkaset innych osób). Mają już kuchnie, łazienki i specjalne miejsca dla mediów. Zaprosił nas na zupę w niedzielę.  

- Czekaj, idę z Tobą! – krzyknęłam, ale już poszedł.

'The Guardian': Obok namiotów przemykają do pracy panowie w garniturach, czyli sprawcy kryzysu finansowego. I mówią, że rozumieją protestujących, ale sami mają rodziny, dzieci i muszą zarabiać. Jeden z finansistów szedł do pracy, gdy pojawił się przed nim koczownik i zaproponował mu przytulańca na znak zgody. Ponieważ kontestator wyczuwalnie spędził kilka dni w namiocie, człowiek w drogim garniturze zdecydował się „raczej odmówić”.

Osobowością dnia zostaje jednak Murzyn, który na pasach przy uniwersytecie przeszedł na czerwonym świetle. Ulica była raczej pustawa, mimo to trzech-czterech studentów (i ja), cierpliwie czekało dalej. Ten Murzyn z gazetą pod pachą, lat ok. 50, zamiast pójść dalej, mówi do mnie:
- Ale tu jest dużo inteligentnych ludzi.
- Co proszę? -  myślę, że nabija się ze studentów, co to nawet przez ulicę nie potrafią przejść.  
- Tu jest dużo inteligentnych ludzi – powtarza znów i dodaje, że lubi atmosferę tego miejsca. Pokazuje, jak to po obu stronach ulicy, w obie strony, maszerują studenci.  Po chwili się przedstawia, uścisk dłoni obowiązkowo.
Zielone światło pozwala mi uciec, ale nie wtapiam się od razu w tłum -  po tej rozmowie przez kilka dobrych minut nie wyglądałam inteligentnie.

poniedziałek, 17 października 2011

Czekoladowy falstart


W te sierpniowe dni żar wgniatał Polaków w kanapy przed telewizorami. Rozparci wygodnie, siedzieli i pukali się w czoła – pokazywali w TV, że w Anglii już sprzedają ozdoby na święta Bożego Narodzenia. W środku lata! Mnie to szczególnie nie zdziwiło. Business is Business.

Dostałam za swoje. Wgniotło mnie dziś w półkę w Tesco. Bo mogę sobie wyobrazić święta Bożego Narodzenia bez bałwanka albo spaghetti zamiast karpia... Ale żeby od razu czekoladowego króliczka sprzedawali? Takiego w złotym papierku, co to go do koszyczka i do kościółka?

Muszę-mieć-zdjęcie. Ale zamiast aparatu w ręce, miałam w głowie pamiętną wyprawę z ciężką kamerą po krakowskich supermarketach. Przeganiali nas z każdego sklepu, w którym próbowałyśmy sfilmować ladę z mięsem.    

Oj tam, oj tam. Wyciągam słuchawki z uszu i obserwuję ruchy ochroniarza. Wyłączam flesz w okolicach płatków kukurydzianych i powoli wracam do półki ze słodyczami, gdzie kończy się kolejka do kas. Ochroniarz poszedł na dział mięsny. 


Kradnę jak złodziej ten świąteczny widoczek. 



sobota, 15 października 2011

Jak to jądro bobra pomogło mi znaleźć pracę


Siedzimy z Andriejem w irlandzkim pubie i on pokazuje mi na ekranie telefonu zdjęcie bobra. Bóbr ma duże żółte zęby i jest martwy. To zaledwie jeden z czterdziestu, które Andriej upolował w swoim życiu.

A teraz Panowie zamykamy oczy i przenosimy się do głębokiej litewskiej puszczy, gdzie Andriej (Rosjanin z Litwy) zdradzi Wam tajemnicę druidów na wieczną prokreację.

Recepta na płodność, witalność i problemy z prostatą.

Składniki:

1 jądro bobra
dratwa
0,5 litra bimbru

Wykonanie:

Zabijasz bobra i przynosisz jego zwłoki do domu. Odcinasz im ostrym nożem jądro i związujesz je dratwą tak, aby nie wylała się zawartość. Jądro należy powiesić nad piecem i pozostawić na miesiąc do całkowitego wyschnięcia. Następnie suche jądro należy umieścić w butelce i zalać je bimbrem (0,5 litra). Miksturę wkładamy do lodówki. Po dwóch tygodniach eliksir płodności jest gotowy.
Tak przyrządzony napój należy spożywać po jednej małej łyżeczce dziennie. 

Przed użyciem skonsultuj się z lekarzem lub terapeutą. 


Ale to nie był koniec wieczoru. Zamiast uciec z krzykiem, słuchałam dalej o uprawianiu pomidorów i ogórków na parapecie. Po drugim Guinnessie do stolika przysiadła się grupa Polaków. Porzuciłam rosyjski - nie mogłam się powstrzymać i opowiedziałam im o bobrze.
Po czwartym Guinnessie znalazłam pracę. W żydowskiej restauracji, kilka przystanków dalej.   



czwartek, 13 października 2011

Przybyłam, zobaczyłam i wystarczy.

Wczoraj byłam na swojej pierwszej Imprezie. Do tej pory chodziłam na imprezy przez małe „i”. Bawiłam się różnie – raz dobrze, raz źle. Wczoraj bawiłam się tak źle, że aż dobrze.  

Zaczęło się od sąsiedzkiej wizyty – w domu, gdzie mieszkają dwie studentki Erasmusa z Francji. Pisanie o pochodzeniu może być jednak mylące, bo jedna z dziewczyn ma ojca z Iranu, matkę z Danii, a mieszkała m.in. dwa lata w Japonii. 

Pierwszy raz opowiadałam ludziom spod Wieży Eiffla o konsekwencjach nieuctwa ich języka. Anegdotka jest taka: Kiedy byłam kelnerką na krakowskim rynku, zechciałam spytać w rodzimym języku podstarzałego Francuza, czy by czegoś nie zjadł. I stworzyłam czasownik od rzeczownika ‘quisine’ czyli kuchnia. Wyszło tak:
- Voulez vous couche? (Prześpisz się?)
Nie chciał.

Ale czas na Imprezę. Idziemy do baru, który jest częścią naszego campusu. Ciemna noc, wszystkie drzwi uczelni są pootwierane, wewnątrz światło jasno świeci. Przechodzimy przez główny budynek i zbliżamy się do baru. Przed drzwiami kolejka, obok drzwi studenci mojego tymczasowego uniwerku.
Bracia studencka, ale jakby osierocona. Faceci wyglądali jak zwykle – choć częściej można było usłyszeć brzęczenie łańcuchów na szyi. Za to dziewczyny, jak jeden mąż, wszystkie w butach na szpilkach, sukienkach kończących się na linii pośladków, z wielkimi dekoltami, mocnymi makijażami. Zmieszane z alkoholem i potem.

Wchodzimy do środka – jest duszno i głośno. Słychać coś, co było muzyką zanim wpadło do maszynki do mielenia mięsa. Przed ucieczką decydujemy się wypić piwo. Czekamy na zbawcze przyjście znajomych studentów (Erasmusów i międzynarodowych).  
Kiedy już staliśmy z puszkami i kubeczkami, dostałam smsa. Nie przyjdą, bo utknęli w pubie! Postanowiliśmy dołączyć jak tylko wypijemy alkohole.

Staliśmy nerwowo, przestępując z nogi na nogę i podziwialiśmy mijające nas okazy - przylepione do ciał zbyt ciasne sukienki, mętne spojrzenia i wreszcie - hit wieczoru: Ekodziewczynę. Recykling w jej wydaniu polegał na wymiotowaniu do własnego kubka. Zrobiło się wesoło. Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna (przepraszam poetę).

Zobaczyłam znajome twarze w pubie i powoli odtajałam. Koleżanka z Hiszpanii miała urodziny. Najpierw wszyscy zaśpiewali po hiszpańsku sto lat (grałam na grzebieniu), potem solenizantka usłyszała wersję japońską, chińską, fińską, turecką, rosyjską… I ciągle ta sama melodia ‘Happy Birthday to You’!

Poimprezie. 
Naładowałam akumulatory i od rana poszłam zaatakować pizzerię, w której zostawiłam CV, zanim znałam rozkład zajęć. I chciałam ich doinformować. I oczarować. I popracować. I co?
Wzdłuż ulicy, gdzie leży pizzeria, powitał mnie rząd pozamykanych restauracji, z moją włącznie. 
Bo to żydowska ulica i żydowska pizzeria, a dziś zaczęło się Sukkot czyli Święto Szałasów, które potrwa kilka dni.
Koszerna pizzeria. Koszerna pizza!

wtorek, 11 października 2011

Wtorek bez dna.


Mniam, mniam, pyszne te literki! – jedna z Murzynek oblizała duże, wyszminkowane, jaskraworóżowe usta i mówiła dalej. Robi to tak, jakby puszczała bańki mydlane z ust albo próbowała wydmuchnąć dym zalegający w płucach. Skracając męki, napiszę, że wreszcie spotkałam osoby wychowane w Wielkiej Brytanii. Ze wszystkimi tego, językowymi, konsekwencjami.
Niezbyt były mną zainteresowane.
- To twoje znajome? – spytał napotkany austriacki kolega, patrząc wraz ze mną na oddalające się bez słowa nowe koleżanki.  

Na uniwersytecie udało mi się dowiedzieć, że wciąż nie ma listy przedmiotów, którymi mogę zastąpić odwołany moduł. A przede wszystkim - ustalono wreszcie czas kolejnego, na który jestem zapisana. I ten nowy nachodzi na wcześniejszy wykład. Muszę się zwalniać pół godziny przed końcem. Poczułam się znów, jakby składała plany dwóch kierunków studiów. Czyli kiepsko.

Szukałam pracy. W żydowskiej restauracji dziewczyna z makijażem Amy Winehouse podniosła na mnie mocno umalowane oczy dopiero wtedy, gdy powiedziałam, że pracowałam w żydowskim hotelu. Przemilczałam, że nie widzieli tam koszernego mięsa (ta restauracja ma certyfikat koszerności na drzwiach). Ale i tak - szabas musi być, więc w weekend tylko w niedzielę mają otwarte. Czyli kiepsko.

Pierwsze pytanie, gdy zaczynam mówić o CV w knajpach, brzmi:
- Skąd jesteś?
I tak np. Polak mi dziś odpowiedział, że jestem Polak mały, bo nie mam National Insurance Number (tutejszego ZUS-u), a jego menedżer nie pozwala takim zostawiać CV.
Choć racji nie miał, bo pracować mogę, umówiłam się przez telefon na spotkanie z człowiekiem, który da mi taki numer. Za dwa tygodnie.
Pani z telefonu poradziła, żebym na spotkanie wzięła tak dużo dokumentów, jak to tylko możliwe. Paszport, dowód, akt urodzenia, dokumenty o zameldowaniu, książeczkę szczepień psa i rentgen górnej szczęki - mam już na liście.
Dodam, że rozmowa była wyjątkowo długa i mogłam czegoś nie zrozumieć. Gdy prosiłam panią o mówienie wolniej, ta mówiła głośniej, a na koniec się śmiała.

I ostatnia rzecz – właściciel ulubiony zabrał mnie na shopping do IKEI, kupiliśmy krzesło i biurko.  Na pewno będzie solidne, bo niechcący ukradliśmy dodatkowy blat. 

poniedziałek, 10 października 2011

Nudy na pudy(ing)


Właściciel domu przeprosił mnie na Facebooku za (spore) niedociągnięcia. Obiecał mi przecież doprowadzić mój pokój do porządku do końca minionego tygodnia. I nic. Był to już kolejny deadline. Zostawił mi komunikat: „Sorry”. Nic mi po twoim sorry! – pomyślałam i postanowiłam zalać sieć swoją frustracją, bynajmniej nie planując kliknięcia w ‘lubię to’. Przesunęłam jednak mimochodem ekran i nie mogłam wrócić do tego posta. Rolowałam, już-już widziałam fragment wiadomości– znikała. Rolowałam w zapamiętaniu – bez skutku.
I wtedy się obudziłam. Decyzja o zalaniu sieci frustracją pozostała bez zmian.  

Co widzę? Za oknem wiatr rozrzuca śmieci po ogródku, niebo jest chorobliwie fioletowe, sąsiad Chińczyk ze swoim kolegą mijają niebieski stół pingpongowy, przy którym stoją krzesła i idą do swojej minisiłowni. Siedzę na łóżku w pokoju, który jest dziś wyjątkowo mały. Czekam cierpliwie.
Na co? Na rozkład zajęć. Semestr ruszył dzisiaj, poszłam na uczelnię. Ale odwołali seminarium. Potem odwołali cały przedmiot na ten rok, więc nie mam też zajęć jutro. Powinnam go czymś zastąpić, więc kolejka w Biurze Studenckim mnie nie ominie. Nie wiadomo za to, kiedy mam przedmiot, który podobno jest. Standardowy bełkot uczelniany.
Więc czekam. CV mam wydrukowane i spakowane w torbie, rozeznanie w terenie przeprowadzone i nawet widziałam miejsca, w których z tacą byłoby mi do twarzy. Problem? Nie wiem, kiedy mogę pracować. 

Dziś w kolejce do Biura stało kilka Polek, z którymi próbowałam nawiązać rozmowę, ale zajęły się szybko swoimi sprawami. Przykład. Rozmawiają dwie blondynki:
- Wyglądasz jak Polka, jak wieśniara!  
Inna, sięgając po ulotkę, zrzuciła wszystkie na podłogę i zaczęła czytać wybraną. Ale niech jej będzie, w ciąży jest. O przeklinaniu już pisałam wcześniej.
Dla pociechy - poznana w innej części budynku dziewczyna z Polski, była na tyle uprzejma, że zdradziła mi, że się nie narobię na tym uniwersytecie.
Całe szczęście mam kartę do pobliskiej biblioteki, gdzie Arab mówi po polsku: „Masz piękne oczy”. Ponieważ był gotowy do dalszej nauki, poprosiłam go, żeby zwracając się do mnie, mówił zamiast „pani” - „droga pani”. Lubię pomagać.

Wracając do snu.  Otóż ojciec landlorda ma wynieść z mojego pokoju rozwaloną komodę, a wnieść biurko i krzesło. Wtedy nie będę musiała trzymać wszystkich rzeczy w reklamówkach na podłodze, które układam na łóżku, gdy wychodzę z domu (a nuż przyjdzie!). Dziś ustawił przed drzwiami do domu kolejną komodę, pewnie będzie dla mnie, o ile jej wiatr nie zdmuchnie. Może się wstydzi wejść do domu po tym, jak zagracił hall czymś nieforemnym i nieustawnym, co ma być moim biurkiem?

Wykład o przyczynach frustracji studentki Erasmusa w Londynie ma się ku końcowi. Znudzeni? Ja tak. Tak musi być, skoro jedyne miejsce, na którym można usiąść w moim pokoju, to łóżko. Pozdrawiam z pozycji horyzontalnej. 

niedziela, 9 października 2011

Statkujemy się.


Tydzień dla uniwersyteckich świeżaków (Freshers Week) odpłynął w siną dal, a my wpływaliśmy w białą mgłę statkiem wypełnionym kolorowym tłumem. Tak kończyło się oswajanie studentów międzynarodowych z uczelnią, Londynem, a w szczególności - z klimatem. Z tym ostatnim bój toczyliśmy przez cały wieczór, krzycząc wiatrowi prosto w noc, za każdym razem, gdy statek przepływał pod mostami. 
Podłogi były lepkie od piwa - nawet najmocniejsza fala nikogo nie wyprowadziła z równowagi. Postanowiłam też zadbać o bezpieczeństwo współpasażerów.
- Cześć, poproszę piwko – przerywam salwę przekleństw, którymi raczyli się nawzajem polscy barmani. Tu należy dodać, że słowo ‘kurwa’ robi furorę światową i jest znane na każdym kontynencie.

Wkrótce pierwsza fala entuzjazmu opadła i studenci rozpełzli się po trzech poziomach statku, tańcząc w golfach na dole, grzejąc tyłki w kabinie lub podziwiając cierpliwie widoki z najzimniejszego, górnego pokładu: niebieskawo podświetlone London Eye, zielonkawy London Bridge i setki innych, ciepłych świateł biurowców. A wszystko z perspektywy Tamizy, zwykle brązowej, wieczorem czarnej jak atrament. Oczu nie można było oderwać, a i resztą skostniałego ciała jakby nieco oporniej można było sterować.

Na takim tle, zastygli na metalowych stołkach przy burcie, rozmawialiśmy. O zimnie. Podałam ludziom, którzy dotąd nie widzieli śniegu, przepis na bałwana i orła. Opowiadałam o zmienianiu opon i zamykaniu szkół, gdy robi się zbyt zimno. I tłumaczyłam, że termin 'zbyt zimno' wcale nie oznacza zejścia temperatury poniżej zera. Słuchali jak zaklęci. Byli w szoku, prawdopodobnie termicznym. Z trudem oparłam się pokusie dorzucenia czegoś o niedźwiedziach grasujących w stolicy.

Co do stolic – nie tylko Warszawa, ale Wiedeń, Helsinki, czy Moskwa, nie są lubiane przez resztę mieszkańców kraju. Temat pojawił się przypadkowo. Stał obok Tim albo Steve, nie pamiętałam. Ale pamiętałam, że jest z Austrii.
- Jesteś z Austrii? – upewniam się. 
- Tak.
- Z Wiednia? 
- Wiedeń nie leży w Austrii. – poprawia mnie. Napiłam się piwa, żeby dokładniej odtworzyć w głowie mapę świata. Może zwyczajnie - niedosłyszałam?
- Aha, jesteś z Australii!
- Nie, jestem z Austrii. 
I moglibyśmy tak bez końca, całe szczęście, stojąca obok dziewczyna, zadała konkretne pytanie: Dlaczego uważasz, że Wiedeń nie jest częścią Austrii?
Wreszcie dowiedziałam się, że Wiednia Austriacy nie lubią. Bo? Bo nie. 
Ja przynajmniej swoją, niezbyt zresztą głęboką, niechęć do Wiednia mogłam uargumentować pewnym chłodnym kwietniowym popołudniem. Wtedy to w centrum rozrywki Prater zjazd na kręcącym się pontonie do basenu zakończył się zalaniem moich spodni wodą. W sposób świadczący raczej o nadmiarze emocji niż niedociągnięciach konstrukcyjnych karuzeli. 

Ciągle nie spotkałam innych polskich Erasmusów, choć wiele osób twierdzi, że ich widziało i zna. Ale na tęsknoty Słowiańskie dobry i Rosjanin. Wyrobionym okiem wyłapuję w tłumie jasną a poczciwą twarz i relaksuję się porządnym wymawianiem „o”. Wybrańcem jest Alex z Kaunasu. Rozmawiamy o komarach, które na Litwie są plagą. Potem o pająkach, świerszczach, parku w pobliżu Druskiennik, w którym zebrano z całej Litwy pomniki Stalinów, Leninów, Marksów, Engelsów, by korodowały i obrastały mchem wśród drzew, a przy okazji stały się atrakcją turystyczną.  

Zostaję w temacie zwierząt i zagaduję do Turka, Anyla. Ręce mam podkurczone i macham nimi jak skrzydłami (impreza powoli się kończy).
- Jak się czujesz z faktem, że nazwa twojego kraju po angielsku to Turkey, indyk? Jak ptak jedzony na obiad?
Nie zdążyłam wyprostować rąk, gdy Anyl roześmiał się, podniósł kolano i udając, że czyści buta, powiedział tylko: Polish! 

sobota, 8 października 2011

Error


Mam nowy wpis, ale enter mi nie działa. Jest to dla mnie większa tragedia niż utrata literki "j" po zrzuceniu na laptop głośnika. Tekst się rozjeżdża jak jeż na autostradzie. Spróbuję coś z tym zrobić, póki co - pozdrawiam! 

czwartek, 6 października 2011

Pozory


Dlaczego w domu, w którym dopiero na czwarty dzień po przeprowadzce udało mi się poznać wszystkich mieszkańców, czuję się jak kot grzejący się na piecu?

Bo jest Gabriela. Nie chodzi o to, że zrobiła mi wyśmienity deser - gorące kawałki jabłka z cynamonem, polane gęstym i słodkim sosem. Nie chodzi o to, choć przyznaję, że połączenie między sercem a żołądkiem jest bezpośrednie. 
Nie ma też największego znaczenia fakt, że jestem estetką, a Gabriela jest piękną kobietą. Mimo minionych dawno 40. urodzin, nosi krótkie sukienki, kolorowe buty na obcasach i wygląda przy tym (tu nie będę oryginalna) jak gwiazda brazylijskiego serialu!

Gabriela pracuje w charity shopie, nie częściej jednak niż dwa razy w tygodniu. Nie zna angielskiego zbyt dobrze, więc nie może liczyć na lepszą pracę. Musi być samotna. Naszą wspólną płaszczyzną jest kuchnia, w której cierpliwie rozmawiamy po angielsku.

Polubiła mnie, bo też segreguję śmieci. To, co posprzątane w tym domu, jest zasługą Gabriela. A jej pomagam, żeby pewnego dnia nie rzuciła w gniewie zapaski na stół.
I tylko zastanawiały mnie te wielkie platery pełne owoców i smakołyków. Pracuje przecież tylko kilka godzin tygodniowo. Dlaczego z taką łatwością wyrzuca tylko lekko podstarzałe brzoskwinie do kosza?

Po długiej rozmowie, to ona patrzy na mnie z troską, a ja z niedowierzaniem kręcę głową i podśpiewuję za Ryśkiem: Życie, życie jest nowelą. A jej fabuła jest taka:
Gabriela zaczęła pracować już jako trzynastolatka. Po trzech latach w call center, przeniosła się do banku. Patrząc kilka godzin dziennie na cyfry na rachunkach bankowych, marzyła o tym, żeby pewnego dnia nie myśleć o pieniądzach. Żyć po swojemu.
W kolejnych odcinkach Gabriela pnie się po szczeblach kariery w banku i kończy na uniwersytecie dwa fakultety z ekonomii. Wraz z koleżankami zakłada firmę specjalizującą się w doradztwie finansowym. Mając 20 lat, zostaje udziałowcem drugiej co do wielkości kompanii wydobywczej na świecie, zatrudniającej 40 tysięcy pracowników.

Wreszcie zmęczona pracą Gabriela rozstaje się z koleżankami, nie rozstając się jednak z firmą i udziałami. Jako pewna siebie i niezależna finansowo kobieta, wyrusza w podróż dookoła świata. Zwiedza ponad 20 krajów, by w tym ostatnim, Anglii, poznać miłość swojego życia i osiąść na stałe.

Teraz już rozumiecie fenomen brazylijskich telenoweli?




PS W charity shopie Gabriela pracuje za darmo, bo lubi pomagać innym. 

Impreza zaskakująca



Wczoraj wraz z międzykontynentalną grupą wyruszyliśmy do klubu Favela w centrum Londynu. Wspólnym wszystkim studentom świata obyczajem, zaczęło się od beforka w akademiku. Sączyliśmy tanie alkohole. Koło mnie siedział Turek o imieniu Orhan.
- Jak Pamuk? – ucieszyłam  się. Przytaknął  tak zadowolony, jakby to on dostał Nobla i postawił mi piwo. Warto być oczytanym.
Koło Orhana siedział Rosjanin wychowany w Niemczech we własnej osobie. Śmieje się z Polaków, którzy ciągle boją się, że Niemcy chcą im odebrać połowę kraju. Pocieszam jego i siebie, że z kolei Litwini żyją w strachu przed odebraniem Wilna przez Polaków. 
I tylko Turcja niczego się nie boi.

Sam traktuje swoją tożsamość elastycznie. Przed wyjazdem do Budapesztu zastanawiał się, czy lepiej przedstawiać się jako Niemiec czy Rosjanin. Zaczął drążyć. I przeczytał w Internecie, że w wyniku walk między Rosjanami a Niemcami (II wojna światowa) doszło do kompletnego zniszczenia miasta. 

Dojechaliśmy do centrum metrem, które jeździ po złotych szynach albo jest po prostu bezlitośnie drogie. Klub miał prawdziwego ochroniarza w czarnej czapce, czarnej kurtce, spodniach i o takimż kolorze skóry. Całe szczęście nie wiedział, że Japończycy nie mogą być studentami Erasmusa, a to tym ostatnim była dedykowana impreza. Dzięki nagromadzeniu europejskich studentów na schodach do toalety obowiązywał ruch prawostronny.

Ten fragment piszę na zamówienie Izdy, narzekającej na brak wątków miłosnych w blogu:
To była jedna z tych imprez, na których najlepiej bawi się DJ, a ludzie skupieni w podrygujących grupkach zastanawiają się, co zrobić z rękami i nogami.  Były tam i trzy Hiszpanki, o imionach skomplikowanych a niepowtarzalnych, z którymi mieszkałam przez moment w jednym pokoju w hostelu. Dla ścisłości - wraz z 15 innymi osobami. 
Zaczęłyśmy wspominać złoty czas, kiedy siedziałyśmy wieczorami na parkiecie na korytarzu z laptopami na kolanach i szukałyśmy mieszkań. Moment, kiedy jedna z Hiszpanek na widok komara krzyknęła, rzuciła laptop i uciekła, a za nią pobiegła reszta piszczących dziewczyn. A i to, kiedy jedna z nich, nieco uspokojona, ściągnęła buta i podała mi go, żebym zabiła robaka. Nie wiedziałam, że za kilka sekund idylla wspomnień zamieni się w koszmar.  
Poruszyłam temat hałasu w pokoju i chwiejących się łóżek. One znały prawdę. Przewracanie się na bok, owszem, może wprawić trzypiętrowe łóżko w ruch i wtedy buja jak na statku. Może. Ale prawdziwy sztorm pierwszej nocy w hostelu był zasługą kochającej się pode mną pary. Jakby nie patrzeć - w tym samym łóżku!

wtorek, 4 października 2011

Przypowieść o supermarkecie



Mówię: zakupy. Myślę: Tesco. Po nużącej, uczelnianej wycieczce dookoła Londynu autobusem, ruszyłam po kolejne sprawunki. Błądziłam mimo GPS-a. Dochodziłam do końca parkingu i wtedy okazywało się, że jest zabudowany. Dochodziłam do właściwej ulicy, ale nie miała chodnika. Do ronda, ale nie miało właściwej odnogi. Pytam wreszcie ludzi. Wiem, że Tesco jest po drugiej stronie North Circular Road, drogi do obłędu. A oni dziwią się: 
- Co? 
- Tesco!

Gdyby ktoś spytał mnie o definicję welfare state, odpowiem: to taki kraj, w którym ludzie mają 300 metrów do taniego supermarketu i nie wiedzą o nim, a ich socjologowie rozpisują się o świątyniach konsumpcji i zmianie rytuałów.  
A gdyby ktoś mnie spytał o definicję biednego kraju, odpowiem, że to kraj, w którym ludzie tłumnie penetrują supermarkety, a ich bardowie układają o tym ballady. I podałabym przykład piosenki Harataczy o refrenie „w Tesco jest tanio kurewsko”.
Wracałam z wiadrem pełnym płynów do prania i wielką torbą. Szukałam przystanku, więc szłam za ludźmi z reklamówkami. Rozmawiali po angielsku, co dało mi pewność, że znają drogę. W przejściu podziemnym przystanęli, by robić komórką zdjęcia wielkim pajęczynom splecionym wokół lamp. Nie mogłam się też zatrzymać, więc już będąc bliżej, poinformowałam kobietę, że powinna zacząć biec i to szybko, bo gigantyczny pająk spuszcza się po pajęczynie na jej nagie plecy. Z krzyków wyłowiłam kilka rosyjskich słówek.
Porzuciłam plan o powrocie autobusem. Pół godziny razgawora z rosyjskimi Litwinami (matka z synem), było nie do pogardzenia. Szli w tym samym kierunku, po drodze zdążyliśmy wymienić się numerami telefonów z młodym mechanikiem Andriejem. Kiedy znaleźliśmy się wreszcie przy mojej ulicy... tak, tak. Nie wiedziałam, gdzie mieszkam. Włączyliśmy GPS-y, podreptaliśmy w miejscu przy przejściu podziemnym. Za rogiem, oddalony o 20 metrów, tkwił mój dom.