wtorek, 4 października 2011

Układa się dalej.



Rankiem z pomocą ludzi naprężających mięśnie na widok mnie toczącej dwie walizki po schodach, dotarłam do domu. Nie było nikogo. Poszłam do sąsiadów, mieszkają tam - studentka Erasmusa, Minna i studentka zwyczajna, Lana. Ta ostatnia miała czekać z kluczem, ale nie czekała. Ojciec Seethala, spędzający całe dnia na dłubaniu w drewnie w ogródku i naprawianiu wszystkiego,  wpuścił mnie do środka. Niestety, Internet z drewna nie jest, więc nie działa.
W moim pokoju jest lustro, łóżko, szafa i biurko dla przedszkolaka.  I to dla przedszkolaka stojącego, bo nie ma krzesła. Czekam na Seethala. Rozglądam się po domu. Znów natknęłam się na matkę Alego. Kąpała się ponad godzinę za ścianą. Z kuchni zobaczyłam, że ktoś czeka przed drzwiami. To brat Alego. Sam Ali zmaterializował się jedynie w postaci kolekcji niesamowicie wielkich butów leżących w korytarzu.  
Rozglądam się dalej. Zajrzałam do lodówki. Pomidorki, kiełbaska, woda, serek wiejski, śledzie, musztarda, piwko. Pomidorki, kiełbaska… Serek wiejski? Śle-dzie!? Polacy!! Miotam się po kuchni, zaglądam do szafek, widzę coraz więcej polskich śladów! Nie wierzę. Szafka nad zlewem. Grafik sprzątania, a na nim Marek, Grzesiek, Diana. Czy to koniec mojego angielskiego?!
Po chwili poznałam Miriam, Brazylijkę po czterdziestce. Słabo mówi po angielsku, ale wystarczająco, bym się dowiedziała, że w tym liberalnym kraju nie ma miejsca nawet na mini-komunę. Jedyne, co jest wspólne w tym domu, to wiadro i mop. Resztę sprzętów muszę kupić. I kołdrę też.
Pogoda przewspaniała, najcieplejszy przełom września i października od lat w Londynie. Więc idę na zakupowy spacer z nowym przyjacielem, Dżipiesem. W przeciwieństwie do mnie ma świetną orientację w terenie! Zapomniałam mu jednak powiedzieć, że do IKEI nie chcę iść wzdłuż highway to hell, z rozwianymi przez spaliny pędzących ciężarówek włosami, wzdłuż North Circle Road czyli północnej drogi do obłędu.
Wracałam obładowana torbami jak Łysek z pokładu Idy. Całe szczęście nie byłam równie ślepa i mimo zmroku dotarłam do domu. Poznałam Marka i Grześka. Młodzi chłopacy, którzy czekają na przyjazd swoich żon i dzieci. Marek obiecał zadzwonić do znajomej, która może mi znaleźć pracę.
Przyszła Miriam, opowiedziałam jej o zakupach. Mówią, że mogę brać ich żelazko, czajnik czy suszarkę. Dają, biorę. Miriam zniknęła na chwilę i wróciła z wielkim, zapakowanym w worek, brazylijskim wełnianym kocem.
- To dla ciebie! Mam takie dwa, jeśli nie chcesz, odniosę go do charity shop. Najtańsza kołdra z IKEI i przykrótkawy kocyk nie gwarantowały ciepła, wzięłam i mam!
Poszłam do swojego pokoju. Po chwili słyszę stuku-puku w moje drzwi bez klamki. Stoi w nich Miriam i pyta, czy chcę pożyczyć od niej prześcieradło. Z oczami wysuniętymi daleko przed twarz, mówię, że dziś śpię na superkocyku. Nic zdążyłam schować oczy do oczodołów, gdy Miriam wyciągnęła ręce z dwiema szklankami. Dla mnie!
Podsumowanie. Kiedy ludzie słyszą, że przyjechałam tu sama i jestem tu zaledwie kilka dni, wzruszają się losem Sierotki Anisi. Dają mi rzeczy potrzebne na rozruch (nóż, szklanki, a dostałam też wyśmienitą kiełbaskę z grilla). Pożyczają mi na wieczne nieoddanie rzeczy. Szukają pracy. I dzielą się dobrymi radami. Jestem taka biedna. Może będą mi sprzątać w pokoju? 
Umiem już zamknąć swój, nie taki przysłowiowy, pokój bez klamki. Mariana powiedziała:
- Daj kartkę papieru. U nas w Rumunii robi się to tak – zginana po szesnastokroć kartka wspaniale zastępuje klamkę.
House&Home działa na mnie lepiej niż Head&Shoulders. 

1 komentarz: