czwartek, 13 października 2011

Przybyłam, zobaczyłam i wystarczy.

Wczoraj byłam na swojej pierwszej Imprezie. Do tej pory chodziłam na imprezy przez małe „i”. Bawiłam się różnie – raz dobrze, raz źle. Wczoraj bawiłam się tak źle, że aż dobrze.  

Zaczęło się od sąsiedzkiej wizyty – w domu, gdzie mieszkają dwie studentki Erasmusa z Francji. Pisanie o pochodzeniu może być jednak mylące, bo jedna z dziewczyn ma ojca z Iranu, matkę z Danii, a mieszkała m.in. dwa lata w Japonii. 

Pierwszy raz opowiadałam ludziom spod Wieży Eiffla o konsekwencjach nieuctwa ich języka. Anegdotka jest taka: Kiedy byłam kelnerką na krakowskim rynku, zechciałam spytać w rodzimym języku podstarzałego Francuza, czy by czegoś nie zjadł. I stworzyłam czasownik od rzeczownika ‘quisine’ czyli kuchnia. Wyszło tak:
- Voulez vous couche? (Prześpisz się?)
Nie chciał.

Ale czas na Imprezę. Idziemy do baru, który jest częścią naszego campusu. Ciemna noc, wszystkie drzwi uczelni są pootwierane, wewnątrz światło jasno świeci. Przechodzimy przez główny budynek i zbliżamy się do baru. Przed drzwiami kolejka, obok drzwi studenci mojego tymczasowego uniwerku.
Bracia studencka, ale jakby osierocona. Faceci wyglądali jak zwykle – choć częściej można było usłyszeć brzęczenie łańcuchów na szyi. Za to dziewczyny, jak jeden mąż, wszystkie w butach na szpilkach, sukienkach kończących się na linii pośladków, z wielkimi dekoltami, mocnymi makijażami. Zmieszane z alkoholem i potem.

Wchodzimy do środka – jest duszno i głośno. Słychać coś, co było muzyką zanim wpadło do maszynki do mielenia mięsa. Przed ucieczką decydujemy się wypić piwo. Czekamy na zbawcze przyjście znajomych studentów (Erasmusów i międzynarodowych).  
Kiedy już staliśmy z puszkami i kubeczkami, dostałam smsa. Nie przyjdą, bo utknęli w pubie! Postanowiliśmy dołączyć jak tylko wypijemy alkohole.

Staliśmy nerwowo, przestępując z nogi na nogę i podziwialiśmy mijające nas okazy - przylepione do ciał zbyt ciasne sukienki, mętne spojrzenia i wreszcie - hit wieczoru: Ekodziewczynę. Recykling w jej wydaniu polegał na wymiotowaniu do własnego kubka. Zrobiło się wesoło. Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna (przepraszam poetę).

Zobaczyłam znajome twarze w pubie i powoli odtajałam. Koleżanka z Hiszpanii miała urodziny. Najpierw wszyscy zaśpiewali po hiszpańsku sto lat (grałam na grzebieniu), potem solenizantka usłyszała wersję japońską, chińską, fińską, turecką, rosyjską… I ciągle ta sama melodia ‘Happy Birthday to You’!

Poimprezie. 
Naładowałam akumulatory i od rana poszłam zaatakować pizzerię, w której zostawiłam CV, zanim znałam rozkład zajęć. I chciałam ich doinformować. I oczarować. I popracować. I co?
Wzdłuż ulicy, gdzie leży pizzeria, powitał mnie rząd pozamykanych restauracji, z moją włącznie. 
Bo to żydowska ulica i żydowska pizzeria, a dziś zaczęło się Sukkot czyli Święto Szałasów, które potrwa kilka dni.
Koszerna pizzeria. Koszerna pizza!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz