wtorek, 1 listopada 2011

Dynia to za mało


Późnym wieczorem wracałam metrem do domu. Po lewej wielki Hindus w eleganckich butach bez skarpetek jadł mocno woniejącą kanapkę z mięsem. Ciamkał. Po prawej trwał Halloween. Siedziałam koło zakrwawionego typka, który rozmawiał z wampirem. Wampirowi kły utrudniały mówienie, więc wszystko powtarzał kilkakrotnie. Żeby było zabawniej, miał problemy ze słuchem. 
Na wprost siedziała wiedźma, a śmiech miała identyczny jak naciskana w brzuch kukiełka-czarownica. Darli się całą drogę, a nawet kładli na podłogę metra i cały czas robili zdjęcia.

Normalnie bym ich zabiła, ale przecież i mój Halloween właśnie się skończył – wracałam z nieziemskiego koncertu PJ Harvey. 

Bilet zamówiony w sierpniu, w dniu, kiedy Middlesex potwierdził, że mnie biorą na Erasmusa, wystarczył by zająć najdalsze i najwyższe miejsce od sceny. Mimo to udało mi się zrobić dobre zdjęcie PJ:


Koncert był w Royal Albert Hall.




PJ prawdopodobnie była przebrana za czarownicę, a w każdym razie była ubrana na czarno i coś czarnego sterczało jej z głowy. Z mojej odległości mogłam ją poznać tylko po głosie. I to wystarczyło. 



Po powrocie musiałam wrócić do tego niecnego świata i w 20 minut wyprodukować kilka komentarzy studenckich pseudoblogów na zaliczenie, żeby zamieścić je przed północą na stronie przedmiotu. Życie. 
I tu pozdrawiam Ulkę, co to mi zawsze sprawdza błędy, nawet jak chce spać i nawet jak jest to kolejny depresyjny tekst o bezrobociu wśród młodych ludzi, a ona szuka pracy.

Ja swoją pracę już znalazłam w kurczakowym fastfoodzie. Kukuryku i do przodu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz