wtorek, 22 listopada 2011

Chłód sobotniej nocy


TŁO AKCJI

Kiedy miałam kupiony bilet Kolei Transsyberyjskiej do Nowosybirska, wielu było gotowych zakładać się, jaki będzie kolor plastikowego worka, w którym wrócę do Polski.
Kiedy zarezerwowałam lot do Londynu, ręce niemal wyciągały się do gratulacji i wszyscy się cieszyli, że wyjeżdżam na długo i daleko. I to do cywilizowanego kraju.

No to macie tę swoją Cywilizację!
Londyn to miasto, które żyje w dzień i śpi w nocy. Imprezy dłuższe niż do północy można znaleźć w ścisłym centrum, a i to głównie w weekendy. Nocami ulice są puste, a ci, którzy się pojawiają, nie wyglądają na zagubione owieczki.

Londyn jest najdokładniej monitorowanym miastem świata, jednak CCTV nie działa w przejściach podziemnych. Wieczorne powroty do domu skazane są na skoki adrenaliny – można wybrać między przejściem podziemnym albo biegiem przez duże skrzyżowanie, licząc na to, że znów się uda.

W dodatku ta cywilizacja legła w śmieciach. Najgorzej – znów   w przejściach podziemnych, ale śmieci różnego gabarytu są wszędzie. Nawet w Museum of Modern Art, gdzie można obejrzeć kilkunastominutowy filmik prezentujący kubeczki, puszki, czy ołówki turlające się pod wpływem wiatru po ulicach i chodnikach.

AKCJA

Pojechałam na drugi koniec Londynu do Valerie. Ten gorszy koniec, jak się okazało. Podróż trwała blisko dwie godziny – najpierw metro, potem pociąg. Wysiadłam w Woolwich po zmroku. To biedna dzielnica doków, gdzie mieszkają głównie czarni. Jest to jedna z najbardziej patologicznych dzielnic w Wielkiej Brytanii – tłumaczy Valerie, gdy idziemy wzdłuż długiej ulicy z wielkimi blokami z cegły po obu stronach.  

Dochodzimy do raju – kolorowego luksusowego bloku z ochroniarzem przy wejściu. Raj składa się z dwóch budynków, między które Tamiza wdziera się równym, sztucznym korytarzem. Żeby szumem koić nerwy.
Mieszkanie jest świetne, też takie chcę. W ogóle nie rozumiem Valerie, która nigdy nie chce wracać sama do domu – dzielnica spokojna, czysta, dobrze oświetlona, nocne autobusy, małe centrum handlowe w pobliżu.

O 2 w nocy decydujemy się iść do jamajskiego klubu, w którym spodziewamy się wyłącznie przyjaznych czarnych mieszkańców osiedla z dredami. (Żeby zdementować plotki o moim braku rozsądku, przyjmijmy, że była z nami jeszcze grupa kolegów z siłowni.)

Klub jest zamknięty na głucho (sobota, wieczór). Nie ma kogo spytać, czy coś jest otwarte. Błądzimy we mgle.

Wreszcie są! To grupa jakiś 10 facetów i dwie prostytutki na zakręcie. Nawet nasi koledzy z siłowni poczuli się niepewnie. Całe szczęście, kilanaście metrów dalej zobaczyłyśmy światło. Murzyn w turkusowej bluzie zaprasza nas do środka. Znane alkohole wiszą nad barem w wielkich butelkach, turkusik szybko myje w zlewie szklanki i pyta, co podać. Dalej pijemy whiskey.

Siadamy na pluszowych krzesłach przy jednym ze stołów złą ceratą owianych. Oprócz nas w barze są wyłącznie czarni faceci.
Na każdym stole stoi duże mydło do rąk, antybakteryjne, w płynie. Jest telewizja. Nikt nas nie zaczepia, ale pijemy szybciej, niż się da. Jeden facet co chwilę wali kuflem o stół. Większość z nich głośno rozmawia przez telefony.

Jednak ktoś nas zaczepia. To Iwona.
- Jesteście z Polski?
- Ja jestem, skąd wiedziałaś?
- Pomyślałam, że jak białe dziewczyny przyszły tu, to muszą być z Polski.

Siada z nami. Nie rozumiałam jej ani po polsku, ani po angielsku i nie była to kwestia języka, którego używała. Myślę, że ona też niewiele rozumiała i to jest jej błogosławieństwo.

Iwona co chwilę wpatruje się małymi oczkami w złotą obrączkę, błyszczącą, jak złote łańcuchy czarnych siedzących w barze. Przyjechała do Londynu kilka miesięcy temu.
Męża Nigeryjczyka poznała w Warszawie, pokochali się od pierwszego wejrzenia i po czterech miesiącach ślub stał się faktem.
A gdzie mąż? A w Warszawie, a ona czeka na niego i trochę sobie tu w kuchni pomaga, a trochę tak, wiecie, dziećmi się zajmuje i jak tylko lepiej się nauczy angielskiego, to znajdzie sobie jakąś, wiecie, lepszą pracę.   

Pożegnałyśmy się z Iwoną i z naszymi domniemanymi kolegami z siłowni i wróciłyśmy do luksusowego mieszkania. Owszem, do raju, ale w środku piekła.

A elegancki i uprzejmy ochroniarz apartamentów pracuje tu sześć dni w tygodniu. Wstaje codziennie o 4 rano, żeby być na 7 w pracy i wraca do domu po przed północą.

3 komentarze:

  1. Zastanawia mnie tylko, czy te mydła w płynie na stolikach były po to, żeby zdezynfekować sobie ręce po obiciu czyjejś mordy.

    Wczoraj miałam dodatkowy wykład prowadzony przez gościa z edynburskiego zakładu medycyny sądowej, który mówił o skazaniu jakiegoś gościa za 13 prób gwałtu w dzielnicy, w której mieszkam. A że byłam jedynym uczestnikiem wykładu, którego on nie znał, powiedział - Oh, sorry, I don't know if you know that, but Pilton is one of our districts in the north part of Edinburgh. Reakcja ludzi na moje: Yes, I know. I live there, była bezcenna.

    OdpowiedzUsuń
  2. symboliczne obmycie rak...
    niestety, wiem, o czym piszesz. probuje sie wlasnie uspokoic po powrocie do domu z niespodziankami;/

    OdpowiedzUsuń
  3. dobry splif, piwo i muzyka.
    serdecznie polecam.
    Crazy Lane o 5:28 rano.

    btw. zapraszam do siebie. coś tam se piszę od jakiegoś czasu.
    http://wariatwemgle.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń