poniedziałek, 6 lutego 2012

Wielka stopa na tropach lekarza


Zaczął się luty. Od kilku dni przekaz z kontynentu był jednoznaczny: zima. Śniegi, zaskoczeni kierowcy, zmarznięci i zamarznięci ludzie. 

Podczas gdy sypało po drugiej stronie morza, szłam w lekkich butach i pocierałam ręce – trochę dlatego, że było chłodno, a trochę z zadowolenia, że wykiwałam zimę. Tyle miesięcy bez porządnego kataru, solidnej gorączki i ciągłego polerowania kaloryfera dłonią w nadziei, że jest ciepły!

Do lekarza musiałam się jednak przejść. Najpierw zadzwoniłam do swojej mini-przychodni dla studentów uniwerku.
Piękny brytyjski akcent poinformował mnie, że mam spotkanie o 12.
Akcent należał do 40-letniej, chudej jak pająk blondynki, pasjonatki filmów polskich z czasów komunizmu. Tak wywnioskowałam z zachowania. 
Usiadłam w poczekalni i próbowałam skupić się na komiksie. Nie dało się, bo dwóch studentów z Indii właśnie wpadło w pajęcze sidła.
- Dzień dobry, jesteśmy chorymi studentami Middlesex.
- Zarejestrowaliście się w październiku?
- W październiku? Nie. Teraz jestem chory – tłumaczy jeden.
- Nie obchodzi mnie to. W październiku wszyscy studenci powinni się zarejestrować! Dlaczego tego nie zrobiliście wtedy?
- Nie wiedzieliśmy, że trzeba... - tłumaczy drugi.
- Nie wiedzieliście? To trzeba się było dowiedzieć. Teraz jest za późno! Nie możecie tak po prostu przyjść i spotkać się z lekarzem.
- Ale jestem chory. Przykro nam za to zamieszanie... – informuje nieśmiało jeden z nich.
- I co z tego? Nie jesteś naszym pacjentem. Możesz wypełnić formularz rejestracji i za tydzień będziesz mógł przyjść z wizytą. Ale i tak powinieneś to zrobić w październiku, teraz jest za późno!
- Przykro nam za to zamieszanie. Czy możemy wypełnić te formularze?
- To nie wasza wina! - uniosła się dobrocią blondyna i pacnęła kartkami papieru przed pokornymi studentami.

Przyszła moja kolej na wizytę u doktora. Pani z recepcji wywołała mnie:
- Anna Bigaż!
Znów ten Bigaż. Ale nie walczę z tym teraz - przyszłam do doktora ogólnego, nie do logopedy. 

Doktorek jest wysoki, szczupły, siwy i wygląda młodzieżowo. Opięte spodnie od garnituru, wpuszczona w nie koszula w łososiową kratę, krawat purpurowy i różowe okulary w czarne paski. 
Najpierw Kobieta-pająk, teraz Doktor-kameleon. Postanawiam nie czytać więcej komiksów. 
Tymczasem doktor mówi: 
- Dzień dobry, Anno, pewnie za chwilę będziesz musiała wyjść z tego pokoju, czekam na poufną rozmowę przez telefon. Mogę ci zadać kilka pytań? Choroby, tabletki i najważniejsze – masz jakieś uczulenia na leki?
- W porządku, tak, nie, tak, nie.
- Co cię tu sprowadza?
- Stopa.
Ściągam buta, skarpetkę, doktor już-już pochyla się nad nią i - dzwoni telefon.
- Przykro mi, musisz wyjść.
Nadziewam czubek buta na stopę. Kic, kic i jestem na korytarzu. Próbuję nie słuchać poufnej rozmowy, więc czytam ulotki o różnych chorobach i powikłaniach. Za plecami siedzi blondyna i rozmawia przez telefon. 
- Halo? Halo. Halo!!!!!!!!!!! - krzyczy z pasją. Obracam się z ciekawości, żeby zobaczyć, w którą stroną rzuci słuchawką. - Możesz już wejść z powrotem. - wskazuje mi nerwowo drzwi.
Jednak mówiła do mnie. Kic, kic.

Lekarzowi znów przykro za zamieszanie, ja znów mówię, że w porządku i że dzięki tej przerwie dowiedziałam się wiele o pneumokokach.

Dostaję antybiotyki. Lekarz pyta znów i dwukrotnie, czy nie mam uczuleń na leki. Szuka mi plastra na stopę – obserwuję z katafalku dla pacjentów bałagan na biurku – papiery, ciśnieniomierz, strzykawkę z płynem w środku, długopisy... lekarz szuka mi plastra. Znalazł, ale nie może znaleźć nożyczek. Szuka, znajduje, przykleja, widzimy się za dwa tygodnie.

Antybiotyki w samą porę – dzień później spadł śnieg.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz