czwartek, 12 stycznia 2012

Anka być w Afryka


Najpierw piję, a potem bluzgam na Uniwersytet Jagielloński - do takiego wniosku można dojść po przeczytaniu artykuł Agi Niedojad w ‘WUJ-u’:  http://issuu.com/pismowuj/docs/203_styczen2012_web. Czy można sobie wymarzyć lepszą reklamę mojego bloga?

Postanowiłam schować się przed ewentualnym anonimowym listem z pogróżkami od Uniwersytetu i przesiedziałam milczkiem kilka godzin z głową w chmurach. W samolocie. Powróciłam na ziemię, ale już w innej rzeczywistości. Teneryfa!

Mieszkałam w Casa Monica, dużym mieszkaniu, którego właścicielką jest wesoła Hiszpanka. 'Casa' to po hiszpańsku 'dom', a słowo 'Monica' oznacza mojego gospodarza i krakowskiego kompana od siedzenia w jednym rzędzie na uniwersytecie i przy jednym stoliku na terenach neutralnych. Monika to także słomiana wdówka, której pomogłam przetrwać pierwsze dni miesięcznego rozstania z mężem Adamem Zapałą z Frankensteinu.

Napiszę szczerze - nie było mi łatwo w roli pocieszycielki. Moja pomoc nie ograniczała się tylko do plądrowania lodówki, plotkowania, korzystania bez skrupułów z usług turystycznych tubylca (Monika jest najprawdziwszą rezydentką Teneryfy!),  ale przede wszystkim - zajęłam się przynoszeniem szczęścia.

Szczęście miało postać pomarańczy. Zadanie:

Pan w sklepie spożywczym ma dwie ciężkie reklamówki z pomarańczami. Jedną przeznaczył dla jednego znajomego, drugą chce podarować drugiemu koledze. Jeśli tylko jeden znajomy zgłosił się po prezent, to ile reklamówek zostało miłemu Panu?

Zero, bo dał ją nam.

Drugiego szczęścia już nie muszę opisywać, bo widać je na fotografii.


Dla tych jednak, którzy nie rozróżniają morskich ssaków na podstawie wahań fal - powyżej widoczny jest skaczący delfin. 
Monika po raz pierwszy zobaczyła delfiny swobodnie pluskające się w oceanie. Ja niby też, ale nie szukałam ich wzrokiem przez ostatnie pół roku, stąd miałam mniejszą frajdę. 

Tamtego dnia i ja poskakałam w oceanie – był chłodny jak Bałtyk i jak Morze Północne. Dalszych zadań nie będzie, a już na pewno niespodzianek – w oceanie  kąpali się głównie Rosjanie i ja.

Ale wróćmy do rajskiego klimatu. Był spacer w gorących górach, gorący królik – miejscowy przysmak, gorący macho na plaży (musiało mu być rzeczywiście zbyt ciepło, bo nie dociskał ramion do ciała). Było też gorączkowe wylewanie z torebki rozlanej wody i zalew gorąca na widok plakatu w kościele na wyspie: 

  

Podsumowując. Przez pięć dni moimi głównymi problemami były: zakrztuszenie się szczęśliwą pomarańczą, posolenie kawy i kupienie słodkiej chałki zamiast chleba (co wyszło na jaw już po ugryzieniu kanapki zawierającej szynkę, ser i tortillę z cebulką). I chcę mieć więcej takich zmartwień. 


Dzięki Monika! 



PS Żeby nie rozczarować tych, którzy trafili na bloga po przeczytaniu artykułu w "WUJ-u" i liczą na więcej adrenaliny: Otwieranie wina na teneryfskiego Erasmusa. Na zdjęciu odważna studentka Kasia :) 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz